Z powodów, których Salim nie potrafi pojąć, wspólnicy jego szwagra zarezerwowali mu pokój w hotelu Paramount na 46 Ulicy. To dziwne, kosztowne, budzące klaustrofobię, obce miejsce.
Fuad jest mężem siostry Salima. Niezbyt bogatym. Ma jednak niewielką wytwórnię pamiątek. Produkuje wyłącznie na eksport do innych krajów arabskich, Europy, Ameryki. Salim pracuje dla niego od sześciu miesięcy. Fuad budzi w nim lęk. Ton jego faksów staje się coraz mniej przyjemny. Wieczorami Salim siedzi w pokoju hotelowym, czytając Koran i wmawiając sobie, że to minie, że jego pobyt w tym dziwnym świecie wkrótce dobiegnie końca.
Szwagier dał mu tysiąc dolarów na najróżniejsze wydatki, i pieniądze, które wówczas zdawały się ogromną sumą, rozchodzą się szybciej, niż Salim potrafiłby uwierzyć. Gdy zjawił się tu po raz pierwszy, lękając się, że uznają go za skąpego Araba, wręczał wszystkim napiwki, rozdając na prawo i lewo dolarowe banknoty. Potem uznał, że ludzie go wykorzystują, może nawet śmieją się za plecami, toteż w ogóle zrezygnował z napiwków.
Podczas swej pierwszej i jedynej przejażdżki metrem zgubił się, zabłądził i spóźnił na spotkanie. Teraz, jeśli musi, zamawia taksówkę. Zwykle chodzi piechotą. Z policzkami zdrętwiałymi od zimna wpada do przegrzanych biur, pocąc się pod grubym płaszczem, w przemoczonych butach. A kiedy alejami (wiodącymi z północy na południe, podczas gdy ulice biegną z zachodu na wschód; to takie proste i Salim zawsze wie, w którą stronę się ustawić, by stanąć twarzą do Mekki) wieje wiatr, Salim czuje na odsłoniętej skórze zimno tak mocne, że przypomina ból po uderzeniu.
Nigdy nie jada w hotelu (partnerzy biznesowi Fuada opłacają mu noclegi; za posiłki musiałby płacić sam). Zamiast tego kupuje dania na wynos w arabskich barach i małych sklepikach, przemycając je do hotelu pod płaszczem. Dopiero po kilku dniach uświadamia sobie, że nikogo to nie obchodzi, lecz nawet wtedy czuje się dziwnie, taszcząc pełne jedzenia torby do pogrążonej w półmroku windy (Salim zawsze musi schylić się i zmrużyć oczy, by odnaleźć właściwy przycisk) i do małego białego pokoju, w którym się zatrzymał.
Salim się martwi. Czekający dziś na niego faks był krótki i jednocześnie surowy, zimny i pełen wyrzutu, że zawiódł ich wszystkich — siostrę, Fuada, jego wspólników, Sułtanat Omanu, cały, świat arabski. Jeśli nie zdoła zdobyć zamówień, Fuad przestanie czuć się zobowiązany dalej go zatrudniać. Polegają na nim. Jego hotel zbyt wiele kosztuje. Co właściwie robi z pieniędzmi? Żyje w Ameryce jak sułtan? Salim przeczytał faks w swym pokoju (zawsze panowała w nim duchota i upał, toteż zeszłej nocy otworzył okno i teraz było stanowczo za zimno), po czym siedział tam dłuższy czas z twarzą wykrzywioną rozpaczą.
Teraz maszeruje ulicą w centrum, tuląc do siebie walizeczkę, jakby przechowywał w niej brylanty i rubiny. Drepcząc na mrozie, pokonuje kolejne przecznice. W końcu, na skrzyżowaniu Broadwayu i 19 Ulicy, znajduje przysadzisty budynek przy delikatesach. Po schodach wdrapuje się na trzecie piętro do biur Pan-globalu.
Biuro wygląda raczej nędznie. Salim jednak wie, że przez Pan-global przechodzi ponad połowa ozdób, sprowadzanych z Dalekiego Wschodu. Prawdziwe duże zamówienie z Panglobalu nadałoby sens wyprawie Salima, porażkę zmieniłoby w sukces, toteż Salim siedzi na niewygodnym drewnianym krześle w poczekalni, z walizeczką na kolanach, i obserwuje kobietę w średnim wieku o farbowanych, jaskrawoczerwonych włosach. Kobieta za biurkiem co chwila wydmuchuje nos w kolejną chusteczkę, wyciera go i wyrzuca chustkę do śmieci.
Salim dociera na miejsce o wpół do jedenastej — pół godziny przed umówionym spotkaniem. Czeka zarumieniony i drżący, zastanawiając się, czy przypadkiem nie ma gorączki. Minuty mijają powoli.
Salim patrzy na zegarek. Odchrząkuje. Kobieta zza biurka posyła mu wrogie spojrzenie.
— Tak? — mówi. Brzmi to jak „tag”.
— Jest jedenasta trzydzieści pięć — mówi Salim.
Kobieta zerka na zegar na ścianie.
— Tag — odpowiada. — Owrzem.
— Byłem umówiony na jedenastą. — Salim uśmiecha się przymilnie.
— Pan Blanding wie, że pan tu jest — informuje go z wyrzutem sekretarka (Pad Bladig wie, że bań du jezd).
Salim bierze ze stołu stary numer „New York Post”. Mówi po angielsku lepiej niż czyta, toteż powoli przebija się przez artykuły, jakby rozwiązywał krzyżówkę. Czeka — pulchny, młody mężczyzna o oczach zranionego szczeniaka, bez przerwy wodząc wzrokiem od zegarka do gazety, po zegar na ścianie.
O dwunastej trzydzieści z gabinetu wychodzi kilku mężczyzn. Rozmawiają ze sobą głośno, przekomarzając się po amerykańsku. Jeden z nich, rosły człowiek o wielkim brzuchu, trzyma w ustach nie zapalone cygaro. Wychodząc, przez moment patrzy na Salima. Mówi kobiecie za biurkiem, żeby spróbowała soku z cytryny i cynku. Jego siostra zawsze stosuje cynk i witaminę C. Kobieta obiecuje, że to zrobi. Wręcza mu plik kopert, mężczyzna wsuwa je do kieszeni, po czym wraz z resztą osób wychodzi do holu. Ich głosy cichną w głębi klatki schodowej.
Jest pierwsza. Kobieta za biurkiem otwiera szufladę i wyjmuje brązową papierową torbę, z której wyciąga kilka kanapek, jabłko i balonik Milky Way, a także małą plastikową butelkę świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego.
— Przepraszam — mówi Salim. — Czy mogłaby pani zadzwonić do pana Blandinga i przypomnieć, że wciąż czekam?
Kobieta patrzy na niego ze zdumieniem, zupełnie jakby od dwóch i pół godziny nie siedział dwa kroki od niej.
— Wyszedł na lunch — mówi (Wyżedł na laddż).
W tym momencie Salim pojmuje nagle, że Blanding to mężczyzna z cygarem.
— A kiedy wróci?
Sekretarka wzrusza ramionami. Gryzie kanapkę.
— Przez resztę dnia ma spotkania. (Brzez reżte dnia ma zpod — gania).
— Czy przyjmie mnie, kiedy wróci? — pyta Salim.
Kobieta wydmuchuje nos.
Salim czuje coraz większy głód. Jest sfrustrowany i kompletnie bezsilny.
O trzeciej kobieta podnosi wzrok i mówi:
— On nie wrodzi.
— Słucham?
— Bań Blading. Już dziż nie wrodzi.
— Czy mogłaby pani umówić mnie na jutro?
Sekretarka wyciera nos.
— Muzi bań zadelewonować. Umawiaby tylgo brzez delewon.
— Rozumiem — mówi Salim, a potem uśmiecha się szeroko. Przed wyjazdem z Muscatu Fuad powtarzał mu wielokrotnie, że sprzedawca w Ameryce jest bezbronny bez swego uśmiechu. — Jutro zatelefonuje.
Bierze walizeczkę i schodzi po wielu stopniach na ulicę. Zamarzający deszcz powoli zmienia się w śnieg. Salim rozmyśla o długiej, zimnej wędrówce na 46 Ulicę, o wadze walizeczki. W końcu staje na krawężniku, machając ręką na kolejne żółte taksówki, nie zważając na to, czy ich kogut się pali, czy nie. Każda z nich mija go, nie zwalniając.
Jedna nawet przyspiesza; koło zanurza się w pełnej wody dziurze, obryzgując spodnie i płaszcz Salima lodowatym błotem. Przez moment Salim zastanawia się, czy nie rzucić się pod jeden z samochodów. Potem jednak uświadamia sobie, że szwagier bardziej przejąłby się losem walizeczki z próbkami niż jego samego i że żałowałaby go wyłącznie ukochana siostra, żona Fua-da. (Salim zawsze stanowił powód do wstydu dla rodziców, a jego romanse z konieczności bywały krótkie i anonimowe). Wątpił też, by któryś z samochodów jechał dość szybko, by pozbawić go życia.