Poobijana żółta taksówka zatrzymuje się tuż obok. Ciesząc się, że może pomyśleć o czymś innym, Salim do niej wsiada.
Siedzenie posklejano kawałkami szarej taśmy klejącej, uchyloną przesłonę z pleksiglasu pokrywają karteczki z prośbą o nie-palenie i informujące, ile kosztuje kurs na różne lotniska. Głos z taśmy, należący do kogoś słynnego, o kim Salim nigdy nie słyszał, przypomina o zapięciu pasów.
— Poproszę do hotelu Paramount — mówi Salim.
Kierowca odchrząkuje i włącza się w ruch. Jest nieogolony. Ma na sobie gruby sweter barwy kurzu, a na nosie czarne okulary przeciwsłoneczne. Na zewnątrz zapada szary zmierzch. Salim zastanawia się, czy kierowca ma jakieś problemy z oczami. Wycieraczki rozmazują błoto na szybie, zmieniając świat zewnętrzny w plamy szarości i smugi świateł.
Nagle znikąd pojawia się ciężarówka i kierowca klnie na brodę Proroka. Salim szuka wzrokiem nazwiska na tablicy rozdzielczej. Za swego miejsca nie dostrzega go jednak.
— Od dawna prowadzisz taksówkę, przyjacielu? — pyta w swym ojczystym języku.
— Dziesięć lat — odpowiada kierowca w tej samej mowie. — Skąd pochodzisz?
— Z Muscatu — mówi Salim. — W Omanie.
— Z Omanu. Byłem kiedyś w Omanie. Bardzo dawno temu. Słyszałeś o mieście Ubar? — pyta taksówkarz.
— Owszem — mówi Salim. — Zaginione Miasto Wież. Odkryli je na pustyni jakieś dziesięć lat temu. Uczestniczyłeś w ekspedycji, która je wykopała?
— Coś w tym stylu. To było niezłe miasto — mówi taksówkarz. — Przez większość nocy obozowały tam trzy, może cztery tysiące ludzi. Każdy podróżny odpoczywał w Ubarze, rozbrzmiewała muzyka, wino lało się jak woda, a woda spływała ze studni, dzięki której powstało miasto.
— Tak właśnie słyszałem. Zostało zniszczone, ile, tysiąc lat temu? Dwa tysiące?
Taksówkarz milczy. Przystają na czerwonym świetle. Światło zmienia się na zielone, lecz kierowca nie reaguje, puszczając mimo uszu natychmiastowy fałszywy chór klaksonów. Salim z wahaniem sięga przez otwór w pleksiglasowej przesłonie i dotyka ramienia taksówkarza. Głowa tamtego unosi się nagle, stopa przyciska pedał gazu. Ruszają przez skrzyżowanie.
— Kurwakurwakurwa — mówi po angielsku szofer.
— Musisz być bardzo zmęczony, przyjacielu — zauważa od niechcenia Salim.
— Od trzydziestu godzin siedzę za kierownicą tej zapomnianej przez Allacha taksówki. To zbyt wiele. Przedtem spałem pięć godzin, a wcześniej jeździłem czternaście. Przed świętami brak nam ludzi do pracy.
— Mam nadzieję, że dużo zarobiłeś.
Kierowca wzdycha.
— Niewiele. Dziś rano zawiozłem gościa z Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy na lotnisko Newark. Tam uciekł i nie zdołałem go złapać. Straciłem pięćdziesiąt dolarów i musiałem sam zapłacić za przejazd w drodze powrotnej.
Salim kiwa głową.
— Ja spędziłem cały dzień, czekając na spotkanie z człowiekiem, który nie chciał mnie widzieć. Mój szwagier mnie nienawidzi. Od tygodnia siedzę w Ameryce i jak dotąd wyłącznie wydaje pieniądze. Niczego nie sprzedałem.
— A co sprzedajesz?
— Śmieci — mówi Salim. — Bezwartościowe koszmarki, bibelo — ty, pamiątki turystyczne. Paskudne, tanie, bezsensowne śmieci.
Taksówkarz przekręca gwałtownie kierownicę w prawo, wymija coś i jedzie dalej. Salim zastanawia się, jakim cudem tamten coś widzi — w nocy, w deszczu, przez ciemne okulary.
— Próbujesz sprzedawać śmieci?
— Tak — mówi Salim, zachwycony i przerażony tym, że wyznał komuś prawdę o próbkach towarów szwagra.
— A oni nie chcą kupić?
— Nie.
— Dziwne. Wystarczy zajrzeć do ich sklepów. Tylko to sprzedają.
Salim uśmiecha się nerwowo.
Drogę przed nimi blokuje ciężarówka. Policjant o czerwonej twarzy wymachuje rękami, wskazując najbliższą uliczkę.
— Przejedziemy do Ósmej Alei i tamtędy dotrzemy do centrum — mówi taksówkarz.
Skręcają w kompletnie zakorkowaną ulicę. Słychać wyłącznie kakofonię klaksonów. Samochody tkwią bez ruchu.
Kierowca kołysze się w fotelu, podbródek opada mu na piersi — raz, drugi, trzeci. Potem zaczyna cicho chrapać. Salim wyciąga rękę, by go obudzić, z nadzieją, że postępuje słusznie. W momencie, gdy potrząsa go za ramię, kierowca porusza się i dłoń Salima muska jego twarz, zrzucając na kolana okulary.
Taksówkarz otwiera oczy, sięga po okulary z czarnego plastiku i zakłada je. Za późno jednak. Salim zdążył już zobaczyć jego oczy.
Samochód wlecze się powoli. Suma na liczniku powiększa się z każdą chwilą.
— Zabijesz mnie? — pyta Salim.
Taksówkarz zaciska wargi. Salim obserwuje jego twarz w lusterku.
— Nie — odpowiada cicho kierowca.
Wóz znów się zatrzymuje. Deszcz bębni o dach.
— Moja babcia — zaczyna Salim — przysięgała, że któregoś wieczoru spotkała na skraju pustyni ifryta, czy może marida. Mówiliśmy, że to tylko burza piaskowa, powiew wiatru, ale ona upierała się, że nie, widziała jego twarz i jego oczy, jak twoje, oczy pełne płomieni.
Kierowca uśmiecha się, lecz czarne plastikowe szkła kryją jego źrenice i Salim nie potrafi orzec, czy uśmiech ów wyraża rozbawienie.
— Babcie także tu przybywały — mówi.
— Czy w Nowym Jorku jest wiele dżinnów? — pyta Salim.
— Nie. Nie ma nas wielu.
— Istnieją aniołowie i ludzie, których Allach stworzył z błota, a także lud ognisty, dżinny — mówi Salim.
— Tutejsi nie mają o nas pojęcia. Myślą, że spełniamy życzenia. Gdybym potrafił spełniać życzenia, siedziałbym za kierownicą?
— Nie rozumiem.
Twarz taksówkarza pochmurnieje. Salim obserwuje go w lusterku, nie spuszczając wzroku z ciemnych warg ifryta.
— Wierzą, że spełniamy życzenia. Skąd im się to wzięło? Sypiam w cuchnącym pokoiku w Brooklynie, prowadzę taksówkę, wożąc każdego dziwaka, byle tylko miał pieniądze, i wielu ich pozbawionych. Wożę ich tam gdzie zechcą. Czasami dają mi napiwki, czasami płacą. — Jego dolna warga zadrżała. Ifryt najwyraźniej był bliski załamania. — Kiedyś jeden z nich nasrał mi na siedzenie. Nim oddałem taksówkę, musiałem posprzątać. Ale czemu? Musiałem sprzątnąć z siedzenia mokrą kupę. Czy tak powinno być?
Salim wyciąga rękę, klepie ifryta po ramieniu. Pod wełnianym swetrem czuje zwykłe materialne ciało. Ifryt odrywa rękę od kierownicy i przez moment trzyma ją na dłoni Salima.
W tym momencie Salim myśli o pustyni. Gwałtowny suchy wiatr unosi w jego umyśle kłęby czerwonego piasku. Szkarłatny jedwab namiotów zaginionego miasta Ubar łopocze i wydyma się w jego myślach.
Jadą Ósmą Aleją.
— Starzy ludzie wierzą. Nie sikają do dziur, bo Prorok powiedział, że w dziurach żyją dżinny. Wiedzą, że jeśli próbujemy podsłuchać anioły, te rzucają w nas płonącymi gwiazdami. Lecz nawet dla nich, gdy przybywają do tego kraju, jesteśmy bardzo, bardzo odlegli. W naszym kraju nie musiałem jeździć taksówką.
— Przykro mi — mówi Salim.
— To złe czasy — wzdycha kierowca. — Nadciąga burza. Ona mnie przeraża. Oddałbym wszystko, byle móc stąd uciec.
Przez resztę drogi do hotelu żaden z nich nie odzywa się ani słowem.
Kiedy Salim wysiada, wręcza ifrytowi banknot dwudziestodolarowy, mówiąc, by zatrzymał resztę. A potem, w nagłym przypływie odwagi, podaje mu swój numer pokoju. Taksówkarz nie odpowiada. Młoda kobieta otwiera drzwi, wsiada i samochód znika w chłodnym deszczu.
Szósta wieczór. Sałim nie napisał jeszcze faksu do szwagra. Wychodzi na dwór, kupuje sobie kebab i frytki. Choć jest tu dopiero tydzień, ma wrażenie, że staje się cięższy, miększy, krąglejszy, w tym kraju zwanym Nowym Jorkiem.