Выбрать главу

Kiedy wraca do hotelu, ze zdumieniem dostrzega taksówkarza stojącego z-rękami w kieszeniach w holu. Mężczyzna ogląda kolekcję czarno-białych pocztówek. Na widok Salima uśmiecha się nieśmiało.

— Dzwoniłem do pokoju — mówi — ale nikt nie odpowiedział. Pomyślałem zatem, że poczekam.

Salim także się uśmiecha i muska jego ramię.

— Jestem — mówi.

Razem wchodzą do mrocznej, skąpanej w zielonym blasku windy. Wjeżdżają na czwarte piętro, trzymając się za ręce. Ifryt pyta, czy może skorzystać z łazienki Salima.

— Czuję się bardzo brudny — mówi.

Salim kiwa głową. Siada na łóżku zajmującym większą część niewielkiego białego pokoju i słucha szumu wody z prysznica. Powoli zdejmuje buty, skarpetki i resztę ubrania.

Taksówkarz wychodzi z łazienki mokry, przepasany ręcznikiem. Nie ma okularów; w półmroku jego oczy płoną szkarłatnym ogniem.

Salim mruga gwałtownie, powstrzymując łzy.

— Chciałbym, abyś mógł zobaczyć to, co widzę.

— Nie potrafię spełniać życzeń — szepcze ifryt odrzucając ręcznik i łagodnie, lecz nieustępliwie popychając Salima na łóżko.

Dopiero po godzinie ifryt dochodzi, wnikając przy tym głęboko w usta Salima. Salim przeżył już dwa orgazmy. Nasienie dżin-na smakuje dziwnie ogniście, pali go w gardło.

Salim idzie do łazienki, przepłukuje usta. Kiedy wraca do sypialni, taksówkarz już śpi na białym łóżku, pochrapując łagodnie. Salim kładzie się obok niego, przytula do ifryta i wyobraża sobie, że jego skóry dotyka pustynia.

Kiedy już osuwa się w sen, ogarniają go wyrzuty sumienia. Zapomniał napisać faks do Fuada. Gdzieś w głębi czuje się pusty i samotny. Sięga w dół, kładzie dłoń na nabrzmiałym penisie ifryta i pocieszony zasypia.

Obaj budzą się nad ranem, zbliżają do siebie i ponownie kochają. W pewnym momencie Salim uświadamia sobie nagle, że płacze, a ifryt płonącymi wargami scałowuje jego łzy.

— Jak masz na imię? — pyta Salim.

— Na prawie jazdy wypisano imię, ale nie należy ono do mnie — odpowiada ifryt.

Potem Salim nie potrafił sobie przypomnieć, w którym miejscu ustał seks, a zaczęły się sny. Gdy budzi go zimny blask słońca wpadający przez okno do pokoju, Salim jest sam.

Odkrywa natychmiast, że walizeczka z próbkami zniknęła, podobnie wszystkie butelki, pierścienie i pamiątkowe miedziane latarki. A także walizka, portfel, paszport i bilet lotniczy do Omanu.

Na podłodze znajduje dżinsy, podkoszulek i wełniany sweter barwy kurzu. Pod nimi leży prawo jazdy na nazwisko Ibrahim bin Irem, licencja taksówkarza na to samo nazwisko i kółko z kluczami. Na kawałku papieru przyczepionego do kluczy wypisano po angielsku adres. Zdjęcie w prawie jazdy niezbyt przypomina Salima, ale też to samo można było powiedzieć o ifrycie.

Dzwoni telefon. To ktoś z recepcji informuje, że Salim już się wymeldował i jego gość musi niedługo wyjść, by sprzątaczki mogły uprzątnąć pokój i przygotować go dla następnego klienta!

— Nie spełniam życzeń — mówi Salim, smakując każde słowo.

Ubierając się, czuje w sercu dziwną lekkość.

Topografia Nowego Jorku jest bardzo prosta. Aleje biegną z północy na południe, ulice z zachodu na wschód. To nie może być trudne, myśli.

Podrzuca kluczyki i chwyta je. A potem zakłada znalezione w kieszeni czarne plastikowe okulary i wychodzi z pokoju poszukać swej taksówki.

ROZDZIAŁ VIII

Rzeki mi, że zmarli mieli dusze, lecz kiedy spytałem: — Jak to możliwe — sądziłem, że zmarli to duchy — On wyrwał mnie z zadumy. Podejrzane, prawda? Czyż martwi nie skrywają czegoś przed żywymi? Tak, martwi coś stale skrywają przed żywymi.
— Robert Frost „Dwie wiedźmy”

Przy obiedzie Cień dowiedział się, że tydzień przed świętami to spokojny okres w zakładzie pogrzebowym. Siedzieli w małej restauracyjce dwie przecznice od zakładu pogrzebowego Ibisa i Jacquela. Cień zamówił sobie całodobowe śniadanie — łącznie z placuszkami. Pan Ibis rozdziobywał widelcem kawałek ciasta kawowego.

— Przewlekle chorzy — wyjaśnił — chcą przeżyć jeszcze jedne święta, może nawet Nowy Rok. Inni, w których radość i świętowanie ludzi budzą wyłącznie ból, nie ugięli się jeszcze pod ciężarem ostatniego seansu „Cudownego życia”, nie popadli w objęcia choinkowej śmierci, nie wypili ostatniej kropli z kielicha wigilijnej goryczy. — Mówiąc to, prychnął cicho, ni to pogodnie, ni to ironicznie, zupełnie jakby powtórzył starannie obmyślany tekst, z którego jest szczególnie dumny.

Ibis i Jaquel prowadzili niewielki rodzinny dom pogrzebowy. „Jeden z nielicznych, ostatnich całkowicie niezależnych zakładów w okolicy” powtarzał często pan Ibis.

— W większości dziedzin ludzie cenią sobie ogólnonarodowe marki — rzekł łagodnie i szczerze niczym profesor z college’u, którego Cień pamiętał z Farmy Mięśni. Tamten nie potrafił po prostu rozmawiać. Umiał jedynie wywodzić, rozwijać, wyjaśniać. Już po kilku minutach znajomości z panem Ibisem Cień uznał, że jego rola w rozmowach z szefem zakładu pogrzebowego winna ograniczać się do jak najkrótszych tekstów. — To chyba dlatego, że ludzie wolą z góry wiedzieć, co ich czeka. Stąd sukces McDonalda, Wal-Marta, F.W. Woolwortha (świętej pamięci), widocznych w każdym zakątku kraju. Dokądkolwiek się udasz, zawsze znajdzie coś, co poza drobnymi, regionalnymi zmianami jest dokładnie takie samo.

— Jeśli natomiast chodzi o zakłady pogrzebowe, sytuacja wygląda siłą rzeczy inaczej. Trzeba nawiązać osobistą, bliską więź z klientem i musi to zrobić ktoś, kto ma po temu zdolności. W chwili straty ludzie pragną, by ktoś zajął się nimi i ich bliskimi. Chcą mieć pewność, że opłakuje się ich na skalę miejscową, nie ogólnokrajową. Lecz we wszystkich gałęziach przemysłu — a śmierć to przemysł, mój młody przyjacielu, nie myśl, że nie — więcej zarabia się na operacjach hurtowych, zakupach na dużą skalę, centralizacji. Tak po prostu jest. Problem w tym, że nikt nie chciałby, żeby ich zmarli bliscy byli przewożeni w ciężarówce — chłodni do wielkiego, starego magazynu, w którym jednocześnie przebywa dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto trupów. O, nie. Ludzie chcą wierzyć, że wszystko odbędzie się tak jak w rodzinie, że zostaną potraktowani z szacunkiem przez każdego, kogo spotykają na ulicy.

Pan Ibis nosił kapelusz: spokojny brązowy kapelusz, pasujący do spokojnego brązowego swetra i spokojnej brązowej twarzy; na nosie miał niewielkie okulary w złotej oprawie. W pamięci Cienia pan Ibis zapisał się jako mężczyzna drobnego wzrostu, kiedy jednak stawał obok niego, raz po raz odkrywał, iż w istocie tamten ma dobrze ponad metr osiemdziesiąt i po prostu się garbi. Teraz, siedząc naprzeciwko niego, po drugiej stronie lśniącego, czerwonego stołu, Cień obserwował uważnie twarz rozmówcy.

— Kiedy zatem na rynek wkraczają wielkie firmy, wykupują nazwy mniejszych, płacą ich szefom, by dalej dla nich pracowali, tworzą złudzenie różnorodności. To jednak tylko czubek kamienia nagrobnego. W istocie są równie miejscowi, jak Burger King. My natomiast, z naszych własnych powodów, jesteśmy naprawdę niezależni. Sami zajmujemy się balsamowaniem i jesteśmy w tym najlepsi, choć tylko my o tym wiemy. Nie zajmujemy się natomiast kremacją. Zarobilibyśmy więcej, gdybyśmy mieli własne krematorium, ale jest to niezgodne z naszymi zasadami. Mój wspólnik często powtarza: skoro Pan dał nam talent czy zdolności, mamy obowiązek jak najlepiej je wykorzystywać. Zgadzasz się?