Выбрать главу

Nim zdążył dotrzeć do sypialni, brązowa kotka już zasnęła w nogach łóżka, zwinięta w futrzasty półksiężyc. W środkowej szufladzie toaletki znalazł kilka pasiastych piżam. Wyglądały, jakby pochodziły sprzed siedemdziesięciu lat, lecz pachniały świeżo, toteż włożył jedną. Podobnie jak czarny garnitur, leżała jak ulał.

Na stoliku przy łóżku leżał niewielki stosik „Reader’s Digest”. Najnowszy z nich pochodził z marca tysiąc dziewięćset sześć dziesiątego roku. Jackson, facet z biblioteki — ten sam, który przysięgał co do prawdziwości opowieści o smażonym kurzym mutancie z Kentucky i opowiedział Cieniowi o krążących nocą po kraju czarnych pociągach towarowych, którymi rząd przewozi więźniów politycznych do tajnych obozów koncentracyjnych w Północnej Kalifornii — twierdził, że CIA wykorzystuje „Reader’s Digest” jako zasłonę swoich filii na całym świecie. Mówił, iż każda redakcja „Reader’s Digest” w każdym kraju w istocie należy do CIA.

„Dowcip” — odezwał się w jego wspomnieniach nieżyjący już pan Wood. — „Skąd mamy pewność, że CIA nie uczestniczyła w zamachu na Kennedy’ego’?”.

Cień uchylił nieco okno — dostatecznie, by do środka wpadało świeże powietrze i by kotka mogła wyjść na balkon.

Zapalił lampkę przy łóżku, położył się i trochę poczytał, próbując wyłączyć umysł, odegnać obrazy z ostatnich kilku dni. Wybierał najnudniejsze artykuły w najtrudniejszych numerach. W połowie tekstu „Jestem śledzioną Joego” poczuł, że zasypia. Zdążył zaledwie zgasić światło i złożyć głowę na poduszce, a potem jego oczy zamknęły się i odpłynął.

* * *

Później nie zdołał przypomnieć sobie kolejności wydarzeń i szczegółów owego snu. Wszelkie próby przywoływały jedynie plątaninę mrocznych wizji. Była w nich dziewczyna; spotkał ją gdzieś i teraz szli razem przez most. Most wznosił się nad niewielkim jeziorem pośrodku miasta. Wiatr marszczył taflę wody, wzbudzając fale zwieńczone białymi grzywami, które Cieniowi wydawały się rękami sięgającymi ku niemu.

— Tam, w dole — powiedziała kobieta. Miała na sobie spódnicę w lamparcie cętki, która łopotała i tańczyła na wietrze. Ciało pomiędzy szczytami pończoch i spódnicą było miękkie i kremowe. W jego śnie, na moście, na oczach Boga i świata Cień ukląkł przed nią, tuląc głowę do jej krocza i wciągając w płuca oszałamiający, zwierzęcy, kobiecy zapach. We śnie uświadomił sobie, że na żywo także ma wzwód. Jego sztywny, pulsujący penis, ogromny i nabrzmiały, był w swej twardości bolesny, jak erekcje, które miewał w młodości, gdy dopiero stawał się mężczyzną.

Oderwał się od niej i uniósł wzrok, wciąż jednak nie widział jej twarzy, lecz ustami szukał jej warg. Znalazł je tuż obok. Rękami pieścił jej piersi, a potem przesuwał je po jedwabiście gładkiej skórze, wnikając w okrywające jej talię futro i rozdzierając je, wsuwając się w cudowną szczelinę, która rozgrzała się dla niego, zwilgotniała, otwarła, rozchyliła pod palcami niczym kwiat.

Wtulona w niego kobieta zamruczała rozkosznie. Jej dłoń powędrowała ku twardemu członkowi i ścisnęła go mocno. Cień odrzucił pościel, przekręcił się, tak że leżał na niej. Dłonią rozsunął jej uda, a ona poprowadziła go między nogi, gdzie jedno pchnięcie, jedno magiczne pchnięcie…

Nagle znalazł się w swej starej celi w więzieniu, wraz z nią, całował ją namiętnie. Mocno oplotła go ramionami i nogami, tak ciasno, że nie mógł się oderwać, nawet gdyby zechciał.

Nigdy nie całował równie miękkich ust. Nie wiedział, że na świecie istnieją takie usta. Jej język natomiast okazał się szorstki jak papier ścierny.

— Kim jesteś? — jęknął.

Nie odpowiedziała, jedynie pchnęła go na plecy i jednym gibkim ruchem dosiadła go i zaczęła ujeżdżać. Nie, nie ujeżdżać — wić się na nim, poruszać gładkimi falami, każdą silniejszą od poprzedniej. Kolejne ruchy, uderzenia, zmiany rytmu atakowały jego umysł i ciało, tak jak fale na jeziorze atakują brzeg. Paznokcie miała ostre jak szpilki. Przebijały mu boki, rozdzierały skórę. On jednak nie czuł bólu, jedynie rozkosz. Nieznana alchemia przekształcała wszystko w chwile niewiarygodnej rozkoszy.

Próbował jakoś się otrząsnąć, pozbierać myśli, przemówić. Jego głowę wypełniały wizje wydm i pustynnych wiatrów.

— Kim jesteś? — powtórzył zdyszany.

Spojrzała na niego oczami barwy ciemnego bursztynu, a potem pochyliła się nad nim i pocałowała namiętnie, tak mocno, że w tym momencie niemal doszedł — na moście nad jeziorem, w celi więziennej, w łóżku, w kairskim domu pogrzebowym. Uczucie to porwało go niczym huragan latawiec. Nie chciał, by osiągnęło szczyt. Nie chciał eksplodować. Pragnął, by to nigdy się nie skończyło. W końcu się opanował. Musiał ją ostrzec.

— Moja żona, Laura. Zabije cię.

— Nie mnie — odparła kobieta.

Gdzieś w głębi jego umysłu pojawiła się bzdurna myśl. W średniowieczu powiadano, że kobieta będąca na górze podczas stosunku pocznie biskupa. Tak właśnie nazywano tę pozycję: Podejście do biskupa…

Chciał poznać jej imię, nie śmiał jednak spytać po raz trzeci, a ona przywarła doń — czuł jej twarde sutki — i ściskała go, jakimś cudem ściskała go tam w głębi siebie. Tym razem nie mógł już opanować owego uczucia. Tym razem porwało go całkowicie. Wygiął plecy, wbijając się w nią tak głęboko, jak tylko potrafił, jakby pod pewnym względem stanowili dwie części tej samej istoty, smakującej, pijącej, objętej, pragnącej…

— Pozwól na to — powiedziała z kocim, gardłowym pomrukiem. — Daj mi to, pozwól.

I wtedy doszedł. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Myśli w jego głowie rozpłynęły się nagle, po czym znów nabrały ostrości.

Wreszcie odetchnął głęboko. Zimna fala powietrza dotarła do płuc i zrozumiał, że od dawna wstrzymywał oddech, przynajmniej trzy lata, może nawet dłużej.

— A teraz odpocznij — poleciła i ucałowała jego powieki miękkimi ustami. — Zostaw to. Zostaw to wszystko.

Sen, w który zapadł, był głęboki, pozbawiony marzeń, zdrowy. Cień zanurzył się weń i zanurkował aż do dna.

* * *

Światło wydało mu się dziwne. Zerknął na zegarek i odkrył, że jest szósta czterdzieści pięć. Na dworze jednak wciąż panowała ciemność, choć w pokoju dostrzegał błękitny półmrok. Podniósł się z łóżka. Był pewien, że kiedy się kładł, miał na sobie piżamę. Teraz jednak był nagi. Zimne powietrze kąsało mu skórę. Podszedł do okna i je zamknął.

Nocą nadeszła burza śnieżna. Spadło piętnaście centymetrów, może nawet więcej. Fragment miasta, który Cień dostrzegał ze swego okna: brudny, zniszczony, zniknął, zamieniony w coś czystego i odmiennego. Domy nie były już zapomniane i porzucone, lecz pokryte eleganckim szronem. Ulice zniknęły bez śladu pod grubą, białą kołderką.

Gdzieś w umyśle Cienia pojawiło się słowo „przemijanie”. Rozbłysło i zniknęło.

Widział wszystko dokładnie, jak za dnia.

W lustrze dostrzegł coś dziwnego. Podszedł bliżej i przyjrzał się zdumiony. Wszystkie sińce zniknęły. Dotknął boku, mocno wbijając palce w skórę, poszukując jednego z bolesnych miejsc, pamiątek po bliskim spotkaniu z panem Stone i panem Woodem, któregoś z zielonych sińców pozostawionych przez szalonego Sweeneya. Niczego jednak nie znalazł. Twarz miał czystą, nietkniętą. Natomiast jego boki i plecy — odwrócił się, by je obejrzeć — pokrywały zadrapania. Wyglądały, jakby zadały je szpony.