Выбрать главу

A zatem nie śnił. Nie do końca.

Otworzył szufladę i włożył to, co w niej znalazł: parę niebieskich dżinsów, koszulę, gruby niebieski sweter i czarny grabarski płaszcz, który widział w szafie w kącie pokoju.

Zostawił sobie własne stare buty.

Dom był wciąż pogrążony we śnie. Cień przekradł się przez niego, nakazując w myślach deskom, by nie skrzypiały, i znalazł się na zewnątrz.

Ruszył naprzód w śniegu, pozostawiając za sobą głębokie ślady stóp. Na dworze było jaśniej, niż zdawało się ze środka domu. Śnieg odbijał padające z nieba światło.

Po piętnastu minutach wędrówki Cień dotarł do mostu. Tablica z boku ostrzegała, że opuszcza historyczne miasto Kair. Pod mostem stał wysoki i chudy mężczyzna. Palił papierosa i cały czas dygotał. Cieniowi wydało się, że go rozpoznaje.

A potem, pod mostem, w mroku zimowego poranka znalazł się dość blisko, by dostrzec fioletowy siniak otaczający jedno z jego oczu.

— Dzień dobry, Szalony Sweeneyu — rzekł.

Wokół panowała kompletna śniegowa cisza. Nawet samochody jej nie zakłócały.

— Witaj, stary — odparł Szalony Sweeney. Nie uniósł wzroku. Papieros okazał się skrętem.

— Jeśli tak dalej będziesz się chował pod mostami, Szalony Sweeneyu — rzucił Cień — ludzie wezmą cię za trolla.

Tym razem Szalony Sweeney uniósł wzrok. Cień ujrzał białka, otaczające ze wszystkich stron tęczówki. Tamten sprawiał wrażenie przerażonego.

— Szukałem cię — rzekł. — Musisz mi pomóc, stary. Spieprzyłem sprawę.

Zaciągnął się głęboko skrętem i wyjął go z ust. Bibułka przywarła do dolnej wargi i papieros rozleciał się, zasypując tytoniem rudą brodę i przód brudnego podkoszulka. Szalony Sweeney otrzepał się gwałtownie poczerniałymi rękami, jakby zaatakowały go niebezpieczne owady.

— Nie ma zbyt wielkiego pola manewru, Sweeneyu — powiedział Cień. — Ale może powiesz mi, czego potrzebujesz? Przynieść ci kawę?

Szalony Sweeney potrząsnął głową. Wyjął z kieszeni dżinsowej kurtki woreczek z tytoniem i bibułki i zaczął skręcać kolejnego papierosa. Jego broda zjeżyła się, usta poruszały lekko, choć nie wymawiał żadnych słów. Oblizał pasek kleju i przesunął skręta między palcami. Efekt jego starań tylko w przybliżeniu przypominał papierosa.

— Nie jestem trollem, cholera. Ci dranie są naprawdę popieprzeni.

— Wiem, że nie jesteś trollem, Sweeneyu — rzekł łagodnie Cień. — Jak mogę ci pomóc?

Szalony Sweeney otworzył mosiężną zapalniczkę. Pierwszy cal jego papierosa zapłonął i zamienił się w popiół.

— Pamiętasz, jak ci pokazywałem, skąd brać monety? Pamiętasz?

— Tak — odparł Cień. Oczyma duszy ujrzał złotą monetę. Widział, jak wpada do trumny Laury, lśni na jej szyi. — Pamiętam.

— Wziąłeś nie tę monetę, stary.

Mrok pod mostem rozjaśniły reflektory nadjeżdżającego samochodu. Ich blask oślepił obu mężczyzn. Mijając ich, wóz zwolnił, po czym się zatrzymał. Szyba opadła.

— Wszystko w porządku, panowie?

— W najzupełniejszym, panie władzo. Dziękuję — odparł Cień. — Wybraliśmy się tylko na spacer.

— To dobrze — powiedział gliniarz. Nie wyglądał, jakby uwierzył, że nic się nie dzieje. Czekał. Cień objął ramieniem Szalonego Sweeneya i poprowadził go naprzód za miasto, coraz dalej od radiowozu. Usłyszał pomruk zamykanego okna, lecz samochód pozostał na miejscu.

Cień szedł naprzód. Szalony Sweeney także. Od czasu do czasu chwiał się na nogach.

Radiowóz minął ich powoli, potem zawrócił i ruszył w stronę miasta, cały czas przyspieszając na ośnieżonej drodze.

— A teraz powiedz, co cię gryzie — rzekł Cień.

— Zrobiłem, jak kazał. Zrobiłem wszystko, tak jak kazał, ale dałem ci złą monetę. To nie miała być ta moneta. Ta jest przeznaczona dla królów. Rozumiesz? Nie powinienem nawet móc jej zabrać. To moneta, którą wręcza się królowi Ameryki, nie jakiemuś frajerowi, takiemu jak ty czy ja. A teraz mam poważne kłopoty. Po prostu oddaj mi tę monetę, stary. Jeśli to zrobisz, nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Przysięgam na pieprzonego Brana, na lata, które spędziłem wśród pieprzonych drzew.

— Zrobiłeś, jak kto kazał?

— Grimnir. Ten, którego nazywasz Wednesday. Wiesz, kim jest? Kim tak naprawdę?

— Tak. Chyba tak.

W szalonych niebieskich oczach Irlandczyka błysnęła panika.

— To nie było nic złego. Nic, co… nic złego. Po prostu kazał mi zjawić się w barze i wywołać bójkę. Powiedział, że chce zobaczyć, do czego jesteś zdolny.

— Mówił coś jeszcze?

Sweeney zadrżał. Jego twarz wykrzywił tik. Przez chwilę Cień sądził, że to z zimna. Potem przypomniał sobie, gdzie widział podobne dreszcze — w więzieniu; nazywano je drgawkami ćpunów. Sweeneya dręczył głód czegoś i Cień gotów był się założyć, że chodziło o heroinę. Leprechaun narkoman? Szalony Sweeney oderwał płonącą końcówkę papierosa, odrzucił ją na ziemię. Żółtą resztę schował do kieszeni. Zalań czarne od brudu palce, dmuchnął na nie, wcierając ciepło w skórę. Jego głos przypominał żałosny jęk.

— Posłuchaj. Po prostu daj mi tę pieprzona monetę, stary. Oddam ci inną, równie dobrą. Do diabła, dam ci całą kupę tego gówna.

Zdjął z głowy szmelcowaną czapeczkę baseballową, po czym prawą ręką pogładził powietrze, wyjmując zeń wielką, złotą monetę. Wrzucił ją do czapki. Potem wyjął kolejną z parującego oddechu. I jeszcze jedną, wyłapując je w nieruchomym porannym powietrzu. Po chwili czapeczka była już pełna. Sweeney musiał trzymać ją oburącz.

Wyciągnął w stronę Cienia czapkę pełną złota.

— Proszę — rzekł. — Weź je, stary. Po prostu oddaj mi monetę, którą ci wtedy dałem.

Cień spojrzał na czapkę, zastanawiając się, ile można by dostać za jej zawartość.

— Na co miałbym niby wydać te monety, Szalony Sweeneyu? — spytał. — Ile jest miejsc, w których złoto można zamienić na gotówkę?

Przez moment zdawało mu się, że Irlandczyk zaraz go uderzy. Jednakże chwila minęła, a Sweeney stał przed nim bez ruchu, trzymając oburącz wypełnioną złotem czapkę, niczym Oliver Twist. Po chwili w błękitnych oczach wezbrały łzy i zaczęły spływać po policzkach. Uniósł czapkę — obecnie pustą, jedynie z zatłuszczonym paskiem — i nasadził na rzedniejące włosy.

— Musisz, stary — rzekł. — Czy nie pokazałem ci, jak to się robi? Pokazałem, jak brać monety ze skarbu. Pokazałem, gdzie jest skarbiec. Proszę, oddaj mi pierwszą monetę. Nie należała do mnie.

— Już jej nie mam.

Łzy Szalonego Sweeneya przestały płynąć. Na jego policzkach pojawiły się czerwone plamy.

— Ty, ty pieprzony… — zaczął, po czym zabrakło mu słów. Jego usta otwarły się i zamknęły bezgłośnie.

— Mówię prawdę — rzekł Cień. — Przykro mi. Gdybym ją miał, oddałbym ci. Ale nie mam.

Brudne dłonie Sweeneya zacisnęły się na ramionach Cienia. Jasnobłękitne oczy spojrzały wprost w jego twarz. Łzy wyżłobiły ślady w warstwie brudu na policzkach tamtego.

— Cholera — rzekł. Cień poczuł nowe zapachy: tytoń, zwietrzałe piwo, pot cuchnący whisky. — Mówisz prawdę, fiucie. Oddałeś ją nieprzymuszony, z własnej woli. Niech diabli porwą twoje ciemne oczy. Ty ją oddałeś.

— Przykro mi. — Cień przypomniał sobie szmer i brzęk monety lądującej w trumnie Laury.

— Przykro ci czy nie, niczego to nie zmienia. Jestem skończony. — Sweeney wytarł rękawem nos i oczy. Rozmazany brud stworzył na twarzy dziwne wzory.