Cień w niezgrabnym geście męskiej solidarności uścisnął ramię towarzysza.
— Lepiej by było, gdybym nigdy się nie urodził — powiedział po dłuższej chwili Szalony Sweeney. Potem uniósł wzrok. — A ten ktoś, komu ją oddałeś, nie zechciałby zwrócić?
— To kobieta. I nie wiem gdzie jest. Wątpię jednak, by ci ją oddała.
Sweeney westchnął żałośnie.
— Gdy byłem młodym szczeniakiem — rzekł — spotkałem pewną kobietę. Pod Gwiazdami. Pozwoliła mi bawić się cycuszkami i przepowiedziała przyszłość. Oznajmiła, że stracę wszystko i zostanę porzucony na zachód od zachodu słońca, a błyskotka martwej kobiety przypieczętuje mój los. Ja zaś roześmiałem się, nalałem jej więcej wina chmielowego, pobawiłem się cycuszkami i ucałowałem ją prosto w piękne usta. To były wspaniałe czasy — pierwsi szarzy mnisi nie przybyli jeszcze do naszego kraju ani nie popłynęli zielonym morzem na zachód. A teraz… — Urwał w pół zdania. Poruszył głową, skupiając wzrok na Cieniu. — Nie powinieneś mu ufać — upomniał z wyrzutem.
— Komu?
— Wednesdayowi. W żadnym razie mu nie ufaj.
— Nie muszę mu ufać. Pracuję dla niego.
— Pamiętasz, jak to się robi?
— Co? — Cień miał wrażenie, że jednocześnie prowadzi rozmowę z kilkoma nieznanymi osobami. Samozwańczy leprechaun przeskakiwał od jednej osobowości do drugiej, z tematu na temat, jakby pozostające mu jeszcze komórki mózgowe zapalały się kolejno, rozbłyskiwały i gasły.
— Monety, stary. Monety. Pokazałem ci przecież, pamiętasz? — Uniósł dwa palce do twarzy, spojrzał na nie i wyjął z ust monetę. Cisnął ją Cieniowi, który wyciągnął rękę i złapał, lecz jego palce wyczuły tylko pustkę.
— Byłem pijany — powiedział Cień. — Nie pamiętam.
Sweeney, kołysząc się, przeszedł przez drogę, która w jasnym świetle dnia była białoszara. Cień podążył za nim. Sweeney szedł długim miarowym krokiem, jakby cały czas nieustannie upadał, lecz nogi powstrzymywały go, pozwalały przeżyć. Gdy dotarli do mostu, Sweeney oparł się ręką o cegły, po czym się odwrócił i spytał:
— Masz może kilka dolców? Niewiele potrzebuję. Tylko na bilet, by wyjechać z tego miasta. Dwadzieścia dolarów w zupełności wystarczy. Zwykłe dwadzieścia.
— Gdzie możesz dojechać z biletem za dwadzieścia dolarów? — spytał Cień.
— Wyjechać stąd — odparł Sweeney. — Mogę wyjechać, nim rozpęta się burza. Z dala od świata, w którym opłaty stały się religią dla mas. Daleko, jak najdalej. — Urwał, wytarł nos grzbietem dłoni i otarł ją o rękaw.
Cień sięgnął do dżinsów, wyciągnął dwudziestkę i wręczył Sweeneyowi.
— Proszę.
Sweeney zwinął banknot. Wepchnął go głęboko do kieszeni na piersi poplamionej smarem kurtki, tuż pod naszytą łatę z dwoma sępami siedzącymi na gałęzi i napisem: „Cierpliwość, akurat. Muszę coś zabić!”.
— Dzięki temu stąd odejdę — rzekł.
Oparł się o ceglaną ścianę, pogrzebał w kieszeniach, wyjął peta, zapalił go ostrożnie, próbując nie poparzyć sobie palców i nie spalić brody.
— Powiem ci coś — rzekł, jakby dotąd cały czas milczał. — Wędrujesz pod szubienicą. Twoją szyję okala sznur. Na ramionach siedzą ci kruki, czekające na ucztę z oczu, a drzewo wisielców ma głębokie korzenie, sięga bowiem od nieba do piekła. Nasz świat to tylko gałąź, z której zwisa sznur. — Urwał. — Odpocznę tu odrobinę — dodał, kucając, oparty plecami o poczerniałe cegły.
— Powodzenia — rzucił Cień.
— I tak koniec ze mną — odparł Szalony Sweeney. — Co mi tam. Dziękuję.
Cień pomaszerował w stronę miasta. Była ósma rano. Kair budził się ze snu. Obejrzał się i ujrzał bladą twarz, pasy skóry i brudu. Tamten odprowadzał go wzrokiem.
Wtedy po raz ostatni widział Szalonego Sweeneya żywego.
Krótkie zimowe dni przed świętami rozbłyskiwały niczym ulotne chwile światła pomiędzy porami zimowej ciemności. Mijały szybko w Domu Umarłych.
Był 23 grudnia. Jaquel i Ibis urządzili stypę dla Liii Good-child. W kuchni zaroiło się od kobiet dźwigających kubełki, rondle, garnki, plastikowe pojemniki. Zmarłą wystawiono w trumnie, otoczoną cieplarnianymi kwiatami w najlepszej sali domu pogrzebowego. Po bokach stały stoły, uginające się pod ciężarem sałatek, fasoli, bułeczek kukurydzianych, kurcząt, żeberek, groszku. Wczesnym popołudniem cały zakład zapełnił się ludźmi: zapłakanymi i roześmianymi, ściskającymi dłonie pastora. Wszystko odbywało się pod czujnym okiem panów Jacquela i Ibisa, odzianych w czarne garnitury. Pogrzeb miał się odbyć następnego dnia.
Gdy zadzwonił telefon w holu (czarny, bakelitowy z prawdziwą tarczą do kręcenia), pan Ibis podniósł słuchawkę. Po chwili gestem wezwał Cienia na bok.
— Dzwonią z policji — rzekł. — Możesz odebrać zwłoki?
— Jasne.
— Tylko dyskretnie, proszę.
Zapisał na kartce adres, podał ją Cieniowi, który przeczytał starannie wykaligrafowane słowa, złożył karteczkę i wsunął do kieszeni.
— Radiowóz czeka — dodał Ibis.
Cień przeszedł na tył domu po karawan. Obaj, Jaquel i Ibis, wyjaśnili mu kiedyś, każdy z osobna, że tak naprawdę karawanu używa się wyłącznie do pogrzebów, a do odbioru ciał wystarczy furgonetka. Od trzech tygodni była jednak w naprawie. Czy mógłby wiec prowadzić ostrożnie? Zatem ostrożnie zjechał ulicą. Pługi śnieżne oczyściły już asfalt, dobrze się jednak czuł, jadąc powoli. Miał wrażenie, że tak wypada, choć nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widział na ulicy prawdziwy karawan. Śmierć znikneła z amerykańskich ulic — pomyślał Cień. Teraz następowała w pokojach szpitalnych i karetkach. Nie możemy straszyć żywych. Pan Ibis powiedział mu, że w niektórych szpitalach zmarłych przewozi się na dolnych pólkach pozornie pustych wózków. Umarli podróżują własnymi drogami, na swój własny tajemny sposób.
Przy bocznej uliczce czekał granatowy radiowóz. Cień zaparkował tuż za nim. W środku siedziało dwóch policjantów, pijących kawę ze styropianowych kubków. Silnik wozu cały czas pracował. Cień zapukał w okno.
— Tak?
— Jestem z domu pogrzebowego — wyjaśnił.
— Czekamy na koronera — wyjaśnił policjant.
Ciekawe, czy to ten sam, który rozmawiał z nami pod mostem — pomyślał Cień. Czarnoskóry policjant wysiadł z samochodu, pozostawiając kolegę za kierownicą, i podprowadził Cienia do śmietnika, obok którego siedział w śniegu Szalony Sweeney. Na kolanach miał pustą zieloną butelkę. Twarz, czapkę i ramiona pokrywała warstewka śniegu i lodu. Nie mrugał.
— Martwy pijak — mruknął policjant.
— Na to wygląda — odparł Cień.
— Proszę na razie niczego nie dotykać — polecił tamten. — Koroner zjawi się lada moment, ale moim zdaniem facet urżnął się i zamarzł.
— Tak — zgodził się Cień. — Zdecydowanie na to wygląda.
Przykucnął i obejrzał butelkę na kolanach Szalonego Sweeneya: irlandzka whisky Jameson, dwudziestodolarowy bilet w jedną stronę. W tym momencie nadjechał mały zielony nissan, z którego wyskoczył zmęczony mężczyzna w średnim wieku o jasnych włosach i jasnych wąsach. Dotknął szyi trupa. Kopie zwłoki — pomyślał Cień — a jeśli nie odpowiedzą kopniakiem…
— Nie żyje — oznajmił koroner. — Ma jakiś dokument?
— NN — odparł policjant.
Koroner spojrzał na Cienia.