Выбрать главу

— Pracujesz dla Jacquela i Ibisa?

— Tak — powiedział Cień.

— Przekaż Jaquelowi, żeby zdjął odciski palców i zrobił zdjęcia zębów do identyfikacji. Nie musi przeprowadzać sekcji. Wystarczy pobrać krew na badania toksykologiczne. Zapamiętasz czy mam zapisać?

— Nie. W porządku, zapamiętam.

Tamten skrzywił się na moment, po czym wyciągnął z portfela wizytówkę, nabazgrał coś na niej i wręczył Cieniowi.

— Daj to Jaquelowi — polecił. Następnie życzył wszystkim wesołych świąt i odjechał. Policjanci zatrzymali pustą butelkę.

Cień pokwitował odbiór zwłok NN i umieścił je na wózku. Ciało było sztywne. Nie mógł zmienić jego pozycji. Pomajstrował przy wózku i odkrył, że może podnieść jeden koniec. Przypiął siedzącego NN i umieścił z tyłu karawanu, patrzącego naprzód. Równie dobrze może zabrać go na przejażdżkę. Zaciągnął zasłonki i ruszył w drogę powrotną.

Karawan zatrzymał się na światłach i nagle Cień usłyszał ochrypły głos:

— Chciałbym mieć porządną stypę, wszystko co najlepsze — piękne kobiety lejące ślozy, rozdzierające stroje, śmiałków, opłakujących mnie i snujących historie o moich czynach.

— Ty nie żyjesz, Szalony Sweeneyu. Martwi muszą zadawalać się tym, co im damy.

— Niestety — westchnął nieboszczyk z tyłu karawanu. Ślady narkotykowego głodu zniknęły z jego głosu. Teraz brzmiał on głucho, beznamiętnie, jakby słowa nadawano z bardzo, bardzo daleka. Martwe słowa, przesyłane na martwej fali.

Światło zmieniło się na zielone. Cień delikatnie nacisnął pedał gazu.

— Ale jednak urządź mi stypę — poprosił Szalony Sweeney. — Naszykuj miejsce przy stole i urżnij się dla mnie. W końcu mnie zabiłeś. Jesteś mi coś winien.

— Ja cię nie zabiłem, Sweeneyu — odparł Cień. Dwadzieścia dolarów, pomyślał. Na bilet. — To whisky i mróz, nie ja.

Brak odpowiedzi. Przez resztę drogi w karawanie panowała cisza. Cień zaparkował za domem i zabrał wózek do kostnicy. Wrzucił Sweeneya na stół sekcyjny niczym połeć mięsa.

Okrył zwłoki lnianym prześcieradłem i zostawił je tak wraz z dokumentami. A kiedy wchodził po schodach, wydało mu się, że słyszy głos — cichy, stłumiony, niczym radio w odległym pokoju.

— Jakim cudem whisky i mróz mogły zabić mnie, leprechauna czystej krwi? Nie, to przez ciebie, przez to, że straciłeś małe złote słoneczko. To ty mnie zabiłeś, Cieniu. To pewne, jak to, że woda jest mokra, dni długie, a przyjaciel zawsze w końcu cię zawiedzie.

Cień pragnął zauważyć, że to dość gorzka filozofia, podejrzewał jednak, iż po śmierci gorycz jest czymś naturalnym.

Wrócił na górę do głównych pomieszczeń. Grupa kobiet w średnim wieku oklejała folią półmiski z zapiekankami i nakładała pokrywki na plastikowe pojemniki z pieczonymi ziemniakami i makaronem z serem.

Pan Goodchild przyszpilił pana Ibisa do ściany i opowiadał mu, że dobrze wiedział, iż żadne z dzieci nie zjawi się, aby okazać szacunek matce. Jabłko pada niedaleko od jabłoni — poinformował wszystkich, którzy zechcieli słuchać. Niedaleko od jabłoni.

* * *

Tego wieczoru Cień przygotował dodatkowe miejsce przy stole. Przy każdym postawił szklankę, pośrodku butelkę złotego Jamesona, najdroższej irlandzkiej whisky sprzedawanej w miejscowym sklepie. Gdy już zjedli (wielki półmisek resztek, zostawionych przez kobiety), Cień nalał każdemu sporego drinka — sobie, Ibisowi, Jaquelowi i Szalonemu Sweeneyowi.

— Co z tego, że siedzi teraz na wózku w piwnicy — rzekł, rozlewając alkohol — i czeka go żebraczy pogrzeb. Dziś wieczór wypijemy za niego i urządzimy stypę, jakiej pragnął.

Cień uniósł szklankę w toaście, zwracając się do pustego miejsca.

— Za życia spotkałem Szalonego Sweeneya tylko dwukrotnie — powiedział. — Za pierwszym razem uznałem, że to frajer i drań, który kryje w sobie diabła. Za drugim razem pomyślałem, że totalnie spieprzył swe życie, i dałem mu pieniądze, aby się zabił. Pokazał mi sztuczkę z monetami, której nie pamiętam, narobił sporo siniaków i twierdził, że jest leprechaunem. Spoczywaj w pokoju, Szalony Sweeneyu. — Pociągnął łyk whisky, pozwalając, by dymny smak rozszedł się w ustach. Pozostali także wypili, wraz z nim wznosząc toast w stronę pustego krzesła.

Pan Ibis sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wyjął notatnik, przez chwilę szukał odpowiedniej strony, po czym odczytał skróconą wersję żywota Szalonego Sweeneya.

Według pana Ibisa Szalony Sweeney rozpoczął swe życie ponad trzy tysiące lat temu jako strażnik świętego kamienia na małej irlandzkiej łące. Pan Ibis opowiedział im o miłostkach Szalonego Sweeneya, jego wrogach, szaleństwie, które dawało mu moc. (, f o dziś dzień opowiada się późniejszą wersję tej opowieści, choć jej uświęcona natura i święte przesłanie zostały już zapomniane”), czci, jaką otaczano go niegdyś w ojczyźnie, powoli zamieniającej się w pełen rezerwy szacunek i w końcu w rozbawienie. Opowiedział o dziewczynie z Bantry, która przybyła do Nowego Świata i przywiozła ze sobą wiarę w Szalonego Sweeneya, leprechauna. Czyż bowiem nie spotkała go nocą nad stawem? Czyż nie uśmiechnął się do niej i nie nazwał jej własnym imieniem? Przybyła jako uciekinierka w ładowni statku, wypełnionej ludźmi, którzy patrzyli, jak ich ziemniaki zamieniają się w czarną maź, widzieli przyjaciół i kochanków umierających z głodu, marzyli o krainie pełnych brzuchów. Dziewczyna z Zatoki Bantry śniła o mieście, w którym zdołałaby zarobić dość, by sprowadzić do Nowego Świata rodzinę. Wielu Irlandczyków przybywających do Ameryki uważało się za katolików, nawet jeśli nie znali katechizmu, a jeśli religie, słyszeli tylko o Bean Sidhe, banshee zawodzących w murach domu, który wkrótce nawiedzi śmierć, i o świętej Bridge, niegdyś Bridget, jednej z trzech sióstr (pozostałe dwie także nosiły imię Bridget i były tą samą kobietą), oraz opowieści o Finnic, Osinie, Conanie Łysym — nawet o leprechaunach, małym ludku. (Czyż to nie typowy irlandzki żart? Leprechauny bowiem w swoich czasach były najwyższym ludem na wyspie…).

O wszystkim tym, i jeszcze więcej, opowiadał im pan Ibis owego wieczoru w kuchni. Jego cień na ścianie rozciągaj się coraz bardziej i po kilku łykach Cieniowi wydało się, że dostrzega głowę wielkiego wodnego ptaka — długi, zakrzywiony dziób. Gdzieś w połowie drugiej szklanki Szalony Sweeney zaczął wtrącać swoje trzy grosze do opowieści Ibisa („…cudna to była dziewczyna, o piersiach barwy śmietanki pokrytej piegami i sutkach czerwonoróżowych niczym wschód słońca w dniu, gdy przed południem lunie deszcz, a pod wieczór znów się rozjaśni…”). A potem Sweeney próbował, pomagając sobie obiema rękami, opowiedzieć dzieje bogów irlandzkich, kolejnych fal przybywających z Galii, Hiszpanii, z całego cholernego świata. A każda kolejna fala przemieniała poprzednich bogów w trolle, wróżki i najdziwniejsze stwory. W końcu zjawił się święty Kościół i wszyscy bogowie w Irlandii stali się wróżkami, świętymi bądź martwymi królami. Nikt nawet nie pytał ich o zdanie…

Pan Ibis wytarł okulary w złotej oprawie i kiwając przed nimi palcem, wyjaśnił — wymawiając słowa jeszcze wyraźniej i dokładniej niż zwykle, toteż Cień wiedział, że tamten jest pijany (wskazywała na to wyłącznie wymowa i perlący się na czole pot, mimo zimna panującego w domu) — że jest artystą. Jego opowieści nie należy traktować jako dosłownych relacji, lecz odtworzenie wymyślonych faktów, prawdziwszych niż prawda.

— Ja ci pokażę wymyślone odtworzenie faktów — mruknął Szalony Sweeney. — Moja pięść zaraz wymyślnie odtworzy twoją pieprzoną gębę.