Pan Jaquel odsłonił zęby i warknął jak wielki pies, który nie pragnie walki, ale zawsze może ją zakończyć, rozdzierając człowiekowi gardło. Sweeney zrozumiał, usiadł i nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky.
— Pamiętasz, jak robić moją sztuczkę z monetami? — spytał Cienia z szerokim uśmiechem.
— Nie.
— Jeśli uda ci się zgadnąć — oznajmił Szalony Sweeney. Wargi miał fioletowe, błękitne oczy zasnute mgłą — powiem, gdy będziesz blisko.
— Nie ukrywasz jej w dłoni, prawda? — spytał Cień.
— Nie.
— To jakiś gadżet? Trzymasz coś w rękawie czy gdzie indziej? Coś, co wystrzeliwuje monety, które potem łapiesz?
— Ani jedno, ani drugie. Jeszcze komuś whisky?
— Czytałem kiedyś, że Sen Biedaka można wykonać dzięki lateksowi, którym powleka się dłoń, robiąc coś w rodzaju naturalnie wyglądającej kieszonki na monety.
— Cóż za smutna stypa. Wielki Sweeney, który niczym ptak fruwał po całej Irlandii w swym szaleństwie, żywiąc się rzeżuchą, umarł i opłakują go tylko ptak, pies i idiota. Nie, to nic z tych rzeczy.
— To tyle. Nie mam więcej pomysłów — mruknął Cień. — Przypuszczam, że po prostu bierzesz je znikąd. — To miał byś sarkazm, nagle jednak dostrzegł wyraz twarzy Sweeneya. — Ty naprawdę to robisz — rzekł. — Bierzesz je znikąd.
— No nie do końca znikąd — odparł Szalony Sweeney — ale zaczynasz rozumieć. Monety pochodzą ze skarbu.
— Skarbu — powtórzył Cień. Coś sobie przypominał. — Tak.
— Musisz tylko widzieć go przed sobą, w umyśle, i możesz czerpać do woli. Skarb Słońca. Pojawia się chwilach, gdy świat rodzi tęczę, w momencie zaćmienia i nadejścia burzy.
I pokazał Cieniowi, jak to zrobić. Tym razem Cień zapamiętał.
Potwornie bolała go głowa, język sprawiał wrażenie okręconego lepem na muchy. Cień zmrużył oczy, porażone blaskiem porannego słońca. Poprzedniego wieczoru zasnął z głową na kuchennym stole. Był ubrany, choć w którymś momencie ściągnął czarny krawat.
Zszedł na dół do kostnicy i z ulgą, choć bez specjalnego zdumienia, odkrył, że NN wciąż siedzi na stole sekcyjnym. Cień wyrwał z zaciśniętych palców trupa pustą butelkę po złotym Jamesonie i wyrzucił ją. Z góry dobiegły go odgłosy krzątaniny.
Kiedy wrócił do kuchni, pan Wednesday siedział przy stole i jadł plastikową łyżeczką resztki sałatki z pojemnika. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, białą koszulę i krawat marengo. Promienie porannego słońca odbijały się w srebrnej spince w kształcie drzewa. Na widok Cienia uśmiechnął się szeroko.
— Cień, mój chłopcze, dobrze, że już wstałeś. Sądziłem, że będziesz spał wiecznie.
— Szalony Sweeney nie żyje — oznajmił.
— Tak, słyszałem o tym — odparł Wednesday. — Cóż za strata. Oczywiście, w końcu wszystkich nas to spotka. — Udał, że okręca szyję sznurem, gdzieś na poziomie uszu, a potem szarpnął głową na bok, wysuwając język i wybałuszając oczy. Była to bardzo niepokojąca pantomima. Po chwili wypuścił sznur i jego twarz rozjaśnił jakże znajomy uśmiech. — Masz ochotę na sałatkę ziemniaczaną?
— Raczej nie. — Cień rozejrzał się szybko po kuchni i holu. — Wiesz, gdzie podziali się Ibis i Jaquel?
— Oczywiście. Chowają właśnie panią Lilę Goodchild. Prawdopodobnie nie zmartwiłaby ich twoja pomoc, poprosiłem jednak, by cię nie budzili. Czeka nas długa jazda.
— Wyjeżdżamy?
— W ciągu godziny.
— Powinienem się pożegnać.
— Pożegnania są przereklamowane. Nie wątpię, że nim wszystko się skończy, jeszcze się spotkacie.
Po raz pierwszy od dnia jego przybycia brązowa kotka leżała w swym koszyku. Otwarła obojętne bursztynowe oczy, odprowadzając go wzrokiem.
I tak Cień opuścił dom umarłych. Cienka warstewka lodu pokrywała czarne, zimowe krzaki i drzewa, przemieniając je w rośliny rodem ze snu. Chodnik był niebezpiecznie śliski.
Wednesday poprowadził Cienia do białego Chevy Nova, zaparkowanego na drodze. Niedawno go umyto, tablice z Wisconsin zastąpiono tablicami z Minnesoty. Bagaż Wednesdaya leżał już na tylnym siedzeniu. Wednesday otworzył drzwi kluczykami stanowiącymi kopię tych, które wciąż tkwiły w kieszeni Cienia.
— Ja poprowadzę — rzekł. — Trzeba co najmniej godziny, żebyś nadawał się do użytku.
Pojechali na północ. Po lewej mieli Missisipi — szeroką srebrną rzekę pod szarym niebem. Nagle Cień dostrzegł na bezlistnym drzewie przy drodze wielkiego brązowo-białego sokoła, który patrzył na nich szalonymi oczami, a potem zerwał się do lotu, zataczając na niebie coraz szersze kręgi.
W tym momencie zrozumiał, iż pobyt w domu umarłych stanowił jedynie czasowy odpoczynek. Już teraz zaczynał odnosić wrażenie, jakby wszystko to spotkało kogoś innego, bardzo dawno temu.
CZĘŚĆ DRUGA
MÓJ AINSEL
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Nie mówiąc już o mitycznych stworach wśród rumowisk…
Gdy tego samego wieczoru opuścili stan Illinois, Cień zadał Wednesdayowi pierwsze pytanie. Ujrzał tablicę z napisem „Witamy w Wisconsin” i spytał:
— Kim byli ci goście, którzy porwali mnie z parkingu? Pan Wood i pan Stone. Kto to?
Reflektory wozu oświetlały zimowy krajobraz. Wednesday oznajmił, że nie będą jechali autostradą, bo nie wiadomo, po czyjej stronie są autostrady, toteż Cień trzymał się bocznych dróg. Nie miał nic przeciwko temu. Nie był nawet całkiem pewien, czy Wednesday rzeczywiście oszalał.
— Dwóch osiłków. — Wednesday mruknął głośno. — Członkowie drużyny przeciwnej. Czarne Kapelusze.
— Mam wrażenie — rzekł Cień — iż oni uważali, że noszą białe.
— Oczywiście, że tak. W całych dziejach ludzkości nie było prawdziwej wojny, w której nie walczyłyby dwa narody, każdy z nich przekonany, że racja leży po jego stronie. Najniebezpieczniejsi ludzie wierzą, że robią to, co robią, ponieważ bez dwóch zdań jest to najsłuszniejsza rzecz do zrobienia. Dlatego właśnie stają się niebezpieczni.
— A ty? — spytał Cień. — Czemu robisz to, co robisz?
— Bo tego chcę — odpowiedział Wednesday i uśmiechnął się szeroko. — Zatem wszystko w porządku.
— Jak mnie w ogóle znalazłeś? — spytał Cień. — A może im uciekłeś?
— Uciekliśmy — przytaknął Wednesday — choć było już gorąco. Gdyby nie zajęli się tobą, mogliby załatwić nas wszystkich. To przekonało kilka osób siedzących na uboczu, że nie oszalałem do końca.
— Jak się więc wydostaliście?
Wednesday pokręcił głową.
— Nie płacę ci za zadawanie pytań — oznajmił. — Już mówiłem.
Cień wzruszył ramionami.
Noc spędzili w Motelu Super 8, na południe od la Crosse.
Pierwszy dzień świąt upłynął im w drodze. Jechali na północny wschód. Farmy przekształciły się w sosnowy las. Między kolejnymi osadami następowały coraz dłuższe kawałki pustki.
Świąteczny obiad zjedli po południu w rodzinnej restauracyjce w północno-środkowym Wisconsin. Cień bez entuzjazmu dziobał widelcem suchego indyka, słodki jak dżem sos żurawinowy, okropnie twarde pieczone ziemniaki i jadowicie zielony groszek z puszki. Sądząc po zapale, z jakim je zaatakował, i ciągłym oblizywaniu warg Wednesdayowi niezwykle smakowało. Z czasem stawał się coraz bardziej wylewny — mówił, śmiał się, żartował, a gdy tylko kelnerka znalazła się bliżej, flirtował z nią — niską, jasnowłosą dziewczyną o wyglądzie wyrzuconej ze szkoły licealistki.