— Przepraszam, moja droga, czy mógłbym prosić o jeszcze jeden kubek tej znakomitej gorącej czekolady? Ufam też, że nie uznasz mnie za natręta, gdy powiem, iż niezwykle pięknie ci w tej sukience. Świąteczna, ale z klasą.
Kelnerka, która miała na sobie jaskrawą czerwono-zieloną spódnicę, wykończoną srebrnymi foliowymi frędzlami, zachichotała, zarumieniła się i uśmiechnęła radośnie, po czym poszła po kolejny kubek czekolady dla Wednesdaya.
— Zgrabnie — rzekł Wednesday z namysłem, odprowadzając ją wzrokiem. — Stosownie — dodał.
Cień wątpił, by miał na myśli strój. Wednesday wpakował do ust ostatni plaster indyka, otarł brodę serwetką i odsunął talerz.
— Ach, jak dobrze. — Rozejrzał się po restauracji. W tle z taśmy leciały kolejne świąteczne piosenki. „Mały dobosz nie miał prezentów dla bliskich, para, pa, pam, rapa, pam, pam, rapa, pa, pam”.
— Pewne rzeczy się zmieniają — powiedział nagle Wednesday. — Ale ludzie… ludzie zostają tacy sami. Niektóre oszustwa trwają wiecznie, inne giną wkrótce, pochłonięte przez świat i czas. Moje ulubione oszustwo jest już dziś niemożliwe. Jednakże mnóstwo innych okazało się ponadczasowymi — Hiszpański Więzień, Gołębi Łup, Zgrabny Chwyt — to samo co Gołębi Łup, tyle że ze złotym pierścieniem zamiast portfela, Skrzypek…
— Nigdy nie słyszałem o Skrzypku — wtrącił Cień. — O innych chyba tak. Mój stary kumpel z celi twierdził, że stosował Hiszpańskiego Więźnia. Był oszustem.
— Ach — westchnął Wednesday. Jego lewe oko zalśniło. — Skrzypek to naprawdę cudowny numer. Dwuosobowe oszustwo w najczystszej formie. Wykorzystuje chciwość i zachłanność, jak wszystkie wielkie oszustwa. Uczciwego człowieka też da się nabrać, wymaga to jednak więcej pracy. A zatem tak. Jesteśmy w hotelu, gospodzie, eleganckiej restauracji. Nagle widzimy mężczyznę w podniszczonym stroju — podniszczonym, lecz niegdyś eleganckim. To nie biedak, lecz bez wątpienia nie dopisało mu szczęście. Nazwijmy go Abraham. Gdy nadchodzi pora uregulowania rachunku — nie jest to zbyt duży rachunek, rozumiesz: pięćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć dolarów — co za wstyd! Gdzie jego portfel? Dobry Boże, musiał zostawić go u przyjaciół. To niedaleko. Pójdzie i natychmiast odbierze portfel. „A oto, gospodarzu” — mówi Abraham, zanosząc tamtemu swe stare skrzypki — „oto mój skarb. Jak widzisz jest stary, lecz tak zarabiam na życie”.
Gdy Wednesday dostrzegł zbliżającą się kelnerkę uśmiechnął się szeroko, drapieżnie.
— Ach, gorąca czekolada, przyniesiona przez gwiazdkowego anioła. Powiedz, moja droga, czy znajdziesz chwilę, by przynieść mi jeszcze tego doskonałego chleba?
Kelnerka (ile ma lat? — zastanawiał się Cień. Szesnaście? Siedemnaście?) wbiła wzrok w podłogę i zarumieniła się gwałtownie. Trzęsącymi się rękami odstawiła kubek i umknęła w kąt pomieszczenia, tuż obok obrotowej półki z ciastami. Tam przystanęła, patrząc na Wednesdaya. Po chwili ruszyła do kuchni, by przynieść chleb.
— A zatem skrzypce — bez wątpienia stare, może nawet nieco poobijane — trafiają z powrotem do futerału, a chwilowo pozbawiony pieniędzy Abraham wyrusza na poszukiwanie portfela. Jednakże pewien dobrze ubrany dżentelmen, który właśnie skończył jeść obiad, obserwuje z boku całą scenę. Teraz podchodzi do gospodarza. Czy mógłby — za pozwoleniem — obejrzeć skrzypce zostawione przez uczciwego Abrahama? Oczywiście, że może. Gospodarz wręcza mu je i mężczyzna w eleganckim stroju — nazwijmy go Harrington — otwiera szeroko usta, potem przypomina sobie o manierach, zamyka je, z ogromnym szacunkiem ogląda skrzypce niczym człek, którego dopuszczono do najświętszej kaplicy, aby zbadał kości świętego.
— Ależ! — mówi — to… to… muszą być… nie, niemożliwe… ale tak, owszem… Mój Boże! To niewiarygodne! — I wskazuje znak lutniarza na kawałku mocno pożółkłego papieru wewnątrz skrzypiec, dodając, że nawet bez tego poznałby je po kształcie, barwie drewna, układzie ślimaka.
Harrington sięga do kieszeni i wyjmuje elegancką wizytówkę, głoszącą, że jest znanym handlarzem rzadkich i antycznych instrumentów.
— A zatem to cenne skrzypce? — pyta gospodarz.
— O tak — odpowiada Harrington, wciąż patrząc na nie z zachwytem — i warte ponad sto tysięcy dolarów, jeśli się nie mylę. Nawet jako handlarz zapłaciłbym pięćdziesiąt — nie, siedemdziesiąt pięć tysięcy w gotówce za tak wspaniały okaz. Mam klienta na Zachodnim Wybrzeżu, który kupiłby je jutro bez oglądania. Wystarczy jeden telegram i zapłaci tyle, ile zażądam.
Nagle zerka na zegarek. Mina mu rzednie.
— Mój pociąg — mówi. — Mam już tylko tyle czasu, by go złapać. Szanowny panie, kiedy właściciel tego bezcennego instrumentu wróci, proszę przekazać mu moją wizytówkę, bo ja, niestety, muszę już iść. — Z tymi słowy Harrington wychodzi. Oto człowiek, który wie, że czas i pociągi nie czekają na nikogo.
Gospodarz ogląda skrzypce, a w jego myślach prócz ciekawości wzbiera zachłanna żądza. Powoli krystalizuje się w nich plan. Minuty jednak mijają, a Abraham nie wraca. Jest już późno, gdy drzwi otwierają się i do środka wkracza ubogi, lecz dumny skrzypek. W dłoni trzyma portfel — portfel, który oglądał już lepsze czasy, który nigdy nie krył w sobie więcej niż sto dolarów. Wyjmuje z niego pieniądze za pobyt, czy posiłek, i prosi o zwrot skrzypiec.
Gospodarz kładzie na barze skrzypce w futerale. Abraham bierze je i tuli niczym matka dziecko.
— Powiedz — rzecze gospodarz (elegancka wizytówka człowieka, który zapłaciłby gotówką pięćdziesiąt tysięcy dolarów pali go przez kieszeń) — ile warte są takie skrzypce? Moja siostrzenica bowiem bardzo pragnie uczyć się gry, a za tydzień ma urodziny.
— Miałbym sprzedać moje skrzypki? — rzecze Abraham. — Nie, nigdy! Mam je od dwudziestu lat, grałem na nich we wszystkich stanach Unii. A kiedy je kupiłem, zapłaciłem pięćset dolarów.
Gospodarz z trudem powstrzymuje uśmiech.
— Pięćset dolarów? A gdybym zaproponował tysiąc, tu i teraz?
Skrzypek uśmiecha się radośnie, potem jednak smutnieje.
— Ależ panie — rzecze — jestem skrzypkiem. Tylko to umiem. Te skrzypce znają mnie i kochają. Moje palce poznały je tak dobrze, że potrafią grać na nich nawet w ciemności. Gdzie znajdę podobne, o równie czystym tonie? Tysiąc dolarów to piękna suma, ale tu chodzi o moje utrzymanie. Nie wystarczy tysiąc, nawet pięć tysięcy.
Gospodarz dostrzega, że jego zysk maleje. To jednak tylko interes. Trzeba wydać pieniądze, by je zarobić.
— Osiem tysięcy dolarów — mówi. — Skrzypce nie są tyle warte, lecz spodobały mi się, a poza tym kocham siostrzenicę i lubię ją rozpieszczać.
Abraham ze łzami w oczach myśli o rozstaniu z ukochanymi skrzypcami. Jak jednak może odrzucić osiem tysięcy dolarów, zwłaszcza gdy gospodarz podchodzi do sejfu i wyjmuje nie osiem, lecz dziewięć tysięcy, starannie poukładanych, gotowych obciążyć pustą kieszeń skrzypka?
— Dobry z pana człowiek — mówi Abraham. — Prawdziwy święty, ale musi pan przysiąc, że zadba o moją miłą. — Z wahaniem wręcza mu skrzypce.
— Co jednak, jeśli gospodarz po prostu odda Abrahamowi wizytówkę Barringtona i oznajmi, że mu się poszczęściło? — spytał Cień.
— Wówczas tracimy koszt dwóch obiadów — odparł Wednesday. Kawałkiem chleba zebrał z talerza resztki sosu i zjadł z apetytem.