Выбрать главу

— Zobaczmy, czy dobrze zrozumiałem. Abraham wychodzi z dziewięcioma tysiącami dolarów. Na parkingu przy dworcu spotyka Barringtona, dzielą się forsą, wsiadają do Forda A Barringtona i kierują się do następnego miasta. W bagażniku mają pewnie całe stosy skrzypiec po sto dolarów sztuka.

— Osobiście poczyniłem sobie za punkt honoru nigdy nie używać skrzypiec droższych niż po pięć dolców — odrzekł Wednesday i odwrócił się do czekającej obok kelnerki. — A teraz, moja droga, zaszczyć nas opisem rozkosznych deserów, które proponujecie nam w dzień narodzin Pana. — Patrzył na nią niemal lubieżnie, jakby nic, co mogła zaproponować, nie stanowiło tak apetycznego kąska jak ona sama. Cień poczuł się dziwnie niezręcznie, zupełnie jakby obserwował starego wilka osaczającego sarnę zbyt młodą, by wiedziała, że jeśli natychmiast nie zacznie uciekać, skończy na odległej polanie, a jej resztki rozdziobią kruki.

Dziewczyna zarumieniła się ponownie i oznajmiła, że na deser podają szarlotkę a la modę — „to znaczy z gałką lodów waniliowych” — ciasto świąteczne a la modę, albo czerwono-zielony pudding. Wednesday spojrzał jej prosto w oczy i oznajmił, że prosi o ciasto świąteczne a la modę. Cień podziękował.

— Numer ze skrzypcami — podjął Wednesday — ma co najmniej trzysta lat, może więcej. Jeśli dobrze wszystko skalkulujesz, wciąż możesz go wykręcić w całej Ameryce.

— Zdawało mi się, iż wspominałeś, że twoje ulubione oszustwo jest już przestarzałe — zauważył Cień.

— Istotnie. Lecz numer ze skrzypcami nie jest moim ulubionym. Mój ulubiony nazywano Biskupem. Było w nim wszystko: podstęp, podnieta, potencjał, niespodzianka. Od czasu do czasu myślę sobie, że może po wprowadzeniu małych zmian… — Zastanowił się przez moment, po czym potrząsnął głową. — Nie, jego czas minął. Powiedzmy, że jest rok tysiąc dziewięćset dwudziesty, w średnim bądź dużym mieście, Chicago, Nowym Jorku albo Filadelfii. Znajdujemy się w sklepie jubilerskim. Do środka wchodzi mężczyzna przebrany za duchownego — i to nie zwykłego duchowego, lecz biskupa, purpurata. Wybiera naszyjnik, wspaniały, kosztowny naszyjnik z brylantów i pereł i płaci za niego tuzinem nowiutkich studolarówek.

Na górnym banknocie widać smugę zielonego tuszu. Właściciel łagodnie, lecz stanowczo mówi, że musi przesłać banknoty do banku, aby je sprawdzono. Wkrótce jego pomocnik wraca z pieniędzmi. Bank twierdzi, że są prawdziwe. Właściciel ponownie przeprasza, biskup przyjmuje to wyrozumiale, doskonale pojmuje, w czym rzecz. Po świecie kręci się tylu bezbożników, panuje gwałt i bezprawie — i te bezwstydne kobiety. A teraz, gdy świat podziemny wynurzył się z rynsztoków i ożył na ekranach kin, cóż się stanie z Ameryką? Naszyjnik trafia do futerału, a jubiler stara się nie zastanawiać, po co biskupowi klejnot wart tysiąc dwieście dolarów i czemu płaci za niego gotówką.

Biskup żegna go serdecznie i wychodzi na ulicę. W tym momencie na jego ramię spada ciężka dłoń.

— Soapy, stary draniu. Znów zaczynasz stare sztuczki? — Rosły, poczciwy policjant o uczciwej irlandzkiej twarzy wprowadza biskupa do sklepu jubilera.

— Przepraszam najmocniej, ale czy ten człowiek kupił coś właśnie u pana? — pyta policjant.

— Oczywiście, że nie — odpowiada biskup. — Proszę powiedzieć, że nie.

— Ależ tak — mówi jubiler. — Kupił ode mnie naszyjnik z pereł i brylantów. Zapłacił gotówką.

— Ma pan te banknoty? — pyta gliniarz.

Jubiler wyjmuje z kasy kilkanaście studolarówek i wręcza je policjantowi, który unosi banknoty pod światło i z podziwem kręci głową.

— Och, Soapy, Soapy, to twoja najlepsza robota. Prawdziwy z ciebie artysta, stary.

Na usta biskupa wypełza uśmieszek.

— Niczego nie udowodnisz. Bank stwierdził, że są w porządku. Prawdziwe zielone.

— Nie wątpię w to ani przez moment — zgadza się policjant. — Nie sądzę jednak, by ktoś uprzedził bank, że w mieście pojawił się Soapy Sylvester, ani wspomniał o jakości studolarówek, które rozprowadzałeś w Denver i St. Louis. — To rzekłszy, sięga do kieszeni biskupa i wyciąga naszyjnik. — Perły i brylanty za tysiąc dwieście dolców w zamian za papier i tusz za pięćdziesiąt centów! Policjant wzdycha, to niewątpliwie filozof w głębi serca. — I w dodatku udajesz człowieka Kościoła. Powinieneś się wstydzić. — Zatrzaskuje kajdanki na przegubach biskupa, który najwyraźniej nie jest biskupem, i wyprowadza go. Wcześniej wręcza jubilerowi pokwitowanie odbioru naszyjnika i tysiąca dwustu fałszywych dolarów. W końcu to dowody.

— Naprawdę były fałszywe? — spytał Cień.

— Oczywiście, że nie. Świeże banknoty prościutko z banku, jedynie ozdobione smugą zielonego tuszu i odciskiem kciuka, by wyglądały nieco bardziej interesująco.

Cień pociągnął łyk kawy. Była gorsza niż w więzieniu.

— A zatem, policjant to nie policjant. A naszyjnik?

— Dowód. — Wednesday odkręcił solniczkę, wysypał na stół stosik soli. — Jubiler dostał pokwitowanie, zapewniono go, że odzyska naszyjnik, gdy tylko Soapy stanie przed sądem. Policjant gratuluje mu postawy obywatelskiej, a on słucha z dumą, myśląc już o tym, jaką świetną historię opowie jutro kolegom w klubie. Policjant wyprowadza ze sklepu człowieka udającego biskupa, W jednej kieszeni ma tysiąc dwieście dolarów, w drugiej brylantowy naszyjnik. I razem kierują się na komisariat, do którego nigdy nie dotrą.

Kelnerka powróciła, aby wytrzeć stół.

— Powiedz, moja droga — rzekł Wednesday. — Jesteś mężatką?

Pokręciła głową.

— Zdumiewające, że nikt jeszcze nie złowił tak uroczej, młodej panny. — Paznokciem grzebał w rozsypanej soli, kreśląc szerokie, przypominające runy figury. Kelnerka stała obok niego. Teraz bardziej niż sarnę przypominała Cieniowi młodego królika, pochwyconego w światła reflektorów ogromnej ciężarówki, zastygłego w lęku i niepewności.

Wednesday zniżył głos, tak że Cień siedzący naprzeciw niego ledwie go słyszał.

— O której kończysz pracę?

— O dziewiątej — odparła i przełknęła ślinę. — Najpóźniej o dziewiątej trzydzieści.

— Jaki jest najlepszy motel w okolicy?

— Mamy tu Motel 6 — odparła. — To niewiele, ale zawsze.

Wednesday musnął palcami wierzch jej dłoni, pozostawiając na skórze ziarenka soli. Nie próbowała ich strzepnąć.

— Dla nas — rzekł niskim, niemal niesłyszalnym tonem — stanie się on pałacem rozkoszy.

Kelnerka spojrzała na niego, przygryzła wąskie wargi, zawahała się, po czym skinęła głową i umknęła do kuchni.

— Daj spokój — rzucił Cień. — Jest taka młoda. Za to wchodzi prokurator.

— Nigdy nie przejmowałem się prokuratorami — odparł Wednesday. — Poza tym jej potrzebuję. Nie jako jej samej, lecz by nieco się ożywić. Nawet król Dawid wiedział, że istnieje jeden sposób ożywienia krwi w starym ciele: weź dziewicę i wezwij mnie rano.

Cień odkrył, że zastanawia się, czy dziewczyna w recepcji w hotelu w Eagle Point była dziewicą.

— Nie boisz się chorób? — spytał — A jeśli wpadniesz? Jeśli ona ma brata?

— Nie — odparł Wednesday. — Nie boję się chorób. Ja nie choruję. Niestety, tacy jak ja zwykle-strzelają ślepakami, toteż nie ryzykuję zapłodnienia. W dawnych czasach to się zdarzało. Teraz też jest możliwe, lecz tak nieprawdopodobne, że trudno to sobie wyobrazić, więc się nie boję. Wiele dziewczyn ma braci i ojców. To nie mój problem. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto zdążę opuścić miasto.