Выбрать главу

— A zatem zostajemy tu na noc?

Wednesday podrapał się po brodzie.

— Ja nocuję w Motelu 6 — oznajmił. Wsunął dłoń do kieszeni i wyjął klucz barwy brązu, z doczepioną tabliczką z adresem Northridge Rd 502, numer 3. — Na ciebie natomiast czeka mieszkanie, w miasteczku daleko stąd. — Wednesday na moment przymknął powieki, po czym na Cienia znów spojrzały szare, lśniące, odrobinę różniące się od siebie oczy. — Za dwadzieścia minut zjawi się tu autobus Greyhounda. Zatrzymuje się na stacji benzynowej. Oto bilet. — Wyciągnął złożony bilet autobusowy. Popchnął go po stole. Cień obejrzał go uważnie.

— Kto to jest Mike Ainsel? — spytał. Na bilecie widniało takie nazwisko.

— Ty. Wesołych świąt.

— A gdzie jest Lakeside?

— To twój szczęśliwy dom w nadchodzących miesiącach. A teraz, ponieważ wszystko co dobre przychodzi trójkami… — Wyciągnął z kieszeni małą, ozdobnie zapakowaną paczuszkę i pchnął w stronę Cienia. Zatrzymała się obok butelki z ketchupem, pokrytej zaschniętymi, czarnymi zaciekami.

Cień nie zareagował.

— Na co czekasz?

Powoli, z wahaniem rozdarł czerwony papier i ujrzał portfel z jasnej cielęcej skórki, wyświecony i używany. Bez wątpienia wcześniej do kogoś należał. W środku tkwiło prawo jazdy ze zdjęciem Cienia, na nazwisko Michael Ainsel, z adresem w Milwaukee, karta kredytowa Mastercard, wystawiona dla M. Ainsela i dwadzieścia świeżutkich pięćdziesięciodolarówek. Cień zamknął portfel i schował do wewnętrznej kieszeni.

— Dzięki.

— Możesz to uznać za premię gwiazdkową. Pozwól, że odprowadzę cię teraz na stację. Pomacham ci, gdy szary ogar uwięzie cię na północ.

Wyszli przed restaurację. Cień zdumiał się, czując, jak bardzo spadła temperatura w ciągu ostatnich kilku godzin. Miał wrażenie, że jest za zimno na śnieg, agresywnie zimno. Czekała ich ostra zima.

— Hej, Wednesday? Oba numery, które mi opisałeś — oszustwo ze skrzypcami i biskupem, biskupem i policjantem… — Zawahał się, próbując zebrać myśli, oblec je w słowa.

— Co z nimi?

W końcu załapał.

— Oba są dwuosobowe. Potrzeba do nich dwóch ludzi. Miałeś kiedyś wspólnika?

Oddech Cienia parował w mroźnym powietrzu. Cień poprzysiągł sobie, że gdy dotrze do Lakeside, wyda część świątecznej premii na najcieplejszy, najgrubszy zimowy płaszcz, jaki zdoła znaleźć.

— Tak — odparł Wednesday. — Tak, miałem wspólnika. Młodszego wspólnika. Niestety, te czasy już minęły. A oto stacja benzynowa i, jeśli mnie oko nie myli, autobus. — Greyhound włączył właśnie kierunkowskaz, sygnalizując skręt na parking. — Adres masz przy kluczu. Jeśli ktokolwiek spyta, jestem twoim wujem, noszącym z radością i dumą niezwykłe nazwisko Emerson Borson. Urządź się w Lakeside, siostrzeńcze Ainselu. Zjawię się w ciągu tygodnia. Będziemy razem podróżować, odwiedzać ludzi, których muszę odwiedzić. Tymczasem nie wychylaj się i trzymaj z dala od kłopotów.

— Mój wóz? — zaczął Cień.

— Zajmę się nim. Baw się dobrze w Lakeside.

Wednesday wyciągnął rękę i Cień uścisnął ją. Jego dłoń była zimniejsza niż ręka trupa.

— Jezu — westchnął Cień. — Zimny jesteś.

— Zatem im szybciej złożę się w bestię o dwóch grzbietach z gorącą panną z restauracji w pokoju w Motelu 6, tym lepiej. — Drugą ręką uścisnął ramię Cienia.

W tym momencie świat postrzegany przez Cienia rozdwoił się nagle. Widział przed sobą stojącego starszego, siwiejącego mężczyznę, ściskającego mu ramię. Jednocześnie jednak ujrzał coś innego: wiele, jakże wiele zim, setki zim, i szarego człowieka w kapeluszu z szerokim rondem, wędrującego od osady do osady, wspartego na lasce, zaglądającego przez okna, za którymi płonie ogień, panuje radość i gorące życie, którego nikt nie zdoła dotknąć, nigdy nie poczuje…

— Idź. — Głos Wednesdaya dodawał otuchy. — Wszystko jest dobrze, wszystko dobrze, i wszystko będzie dobrze.

Cień pokazał bilet kobiecie za kierownicą.

— Mamy dzień na podróż — zauważyła, a potem dodała z pewną satysfakcją: — Wesołych świąt.

Autobus był prawie pusty.

— Kiedy dotrzemy do Lakeside? — spytał Cień.

— Za dwie godziny, może trochę więcej — odparła. — Mówią, że idzie fala mrozów. Kciukiem przesunęła przełącznik i drzwi zamknęły się z sykiem.

Cień przeszedł do połowy autobusu, maksymalnie opuścił oparcie i pogrążył się w myślach. Kołysanie i ciepło zaćmiły mu umysł. Nim się zorientował, już spał.

* * *

W ziemi i pod ziemią. Znaki na ścianie miały barwę czerwonej, mokrej gliny — odciski dłoni, palców, tu i ówdzie rozrzucone prymitywne wizerunki zwierząt, ludzi i ptaków.

Ogień cały czas płonął. Człowiek-bawół wciąż siedział po drugiej stronie, patrząc na Cienia wielkimi oczami, oczami niczym studnie pełne czarnego błota. Wargi bawołu otoczone splątanymi brązowymi włosami nie poruszały się, choć rozległ się jego głos:

— I co, uwierzyłeś już?

— Nie wiem — odparł Cień. Jego usta także się nie poruszały. Choć mówili do siebie, to nie w sposób znany Cieniowi. Zupełnie nie przypominało to mowy. — Czy ty jesteś prawdziwy?

— Uwierz.

— Czy ty jesteś prawdziwy?

— Uwierz — rzekł człowiek-bawół.

— Czy ty… — Cień zawahał się i w końcu spytał: — Czy też jesteś bogiem?

Człowiek-bawół włożył dłoń w ogień i wyciągnął płonącą gałąź. Ujął ją w połowie. Błękitne i żółte płomienie lizały czerwoną rękę, ale nie parzyły.

— To nie jest kraj dla bogów — oznajmił człowiek-bawół. Lecz teraz to nie on mówił; Cień we śnie pojął, że to przemawia ogień, trzaskający, tańczący płomień, który zwraca się do niego w mrocznym miejscu pod ziemią.

— Krainę tę wydźwignął z głębin nurek — rzekł ogień. — Pająk utkał ją z własnej materii. Została wysrana przez kruka. To ciało powalonego Ojca, którego kości stały się górami, a oczy jeziorami.

— To kraina snów i ognia — rzekł płomień.

Człowiek-bawół odrzucił gałąź z powrotem do ogniska.

— Czemu mówisz mi te wszystkie rzeczy? Ja przecież nie jestem ważny. Jestem nikim. Byłem niezłym trenerem, kiepskim drobnym przestępcą i może nie tak dobrym mężem, jak sądziłem… — Urwał.

— Jak mam pomóc Laurze? — spytał po chwili człowieka-ba — wołu. — Ona chce znów żyć. Obiecałem, że jej pomogę. Jestem jej to winien.

Tamten milczał. Wskazał ręką w stronę sklepienia jaskini. Cień podążył wzrokiem za jego gestem. Przez maleńki otwór daleko w górze przebijało słabe zimowe światło.

— Na górę? — spytał Cień z nadzieją, że uzyska odpowiedź choć na jedno pytanie. — Wejść na górę? — I wówczas sen zawładnął nim bez reszty. Pomysł stał się rzeczywistością i Cienia otoczyła ciężka, kamienista ziemia. Niczym kret próbował przepychać się przez nią, jak borsuk kopiący w ziemi, jak świstak przebijający się naprzód, niczym niedźwiedź. Lecz ziemia była zbyt twarda, zanadto ubita. Oddychał coraz ciężej i wkrótce nie mógł już iść dalej, kopać ani się wspinać. Wiedział, że umrze gdzieś w głębinach świata.

Jego własna siła nie wystarczyła, miał jej coraz mniej. Wiedział, że choć jego ciało siedzi teraz w ciepłym autobusie przejeżdżającym przez zimowe lasy, to jeśli przestanie oddychać tu, pod światem, tam także umrze. A w tej chwili dyszał już coraz ciężej.