Выбрать главу

Nikt się do niego nie odzywał. Słyszał dobiegające z zewnątrz ludzkie głosy, lecz nie rozumiał ich mowy, tak jak nie rozumiał pohukiwania sów ani psiego ujadania.

Pamiętał, czy też zdawało mu się, że pamięta, pewną noc, pół życia temu, gdy jeden z dużych ludzi wszedł cicho do środka, nie związał go ani nie nakarmił, lecz uniósł, przycisnął do piersi i uścisnął. To była kobieta. Ładnie pachniała. Z jej twarzy na jego skórę upadły gorące krople wody. Bał się i płakał głośno ze strachu.

Kobieta pospiesznie posadziła go na słomie i odeszła, starannie zamykając drzwi.

Pamiętał tę chwilę i cenił ją sobie jak skarb. Pamiętał też słodycz kapuścianego głąba, cierpki smak śliwek, soczystość jabłek, tłuszcz pieczonej ryby.

A teraz ujrzał twarze w blasku ognia — wszystkie spoglądały na niego, gdy wyprowadzano go z chaty po raz pierwszy i jedyny. A zatem tak wyglądają ludzie. Wychowany w ciemnościach nigdy nie widział ich twarzy. Wszystko było takie nowe, takie dziwne. Blask ognia ranił mu oczy. A oni ciągnęli za sznur owinięty wokół jego szyi, prowadząc go w miejsce, gdzie czekał ów człowiek.

Kiedy pierwsze ostrze uniosło się w blasku ognia, tium zakrzyknął radośnie. Dziecko z ciemności zaśmiało się wraz z innymi, radosne i wolne.

I wtedy ostrze opadło.

Cień otworzył oczy i uświadomił sobie, że jest głodny i zmarznięty. Wewnętrzną stronę szyby pokrywała warstewka lodu. Mój zamarznięty oddech, pomyślał. Wstał, ciesząc się, że nie musi się ubierać. Poskrobał okno paznokciem; poczuł, jak lód zbiera się pod nim i zamienia w wodę.

Próbował przypomnieć sobie sen, lecz pamiętał wyłącznie smutek i ciemność.

Włożył buty. Postanowił, że dziś wybierze się do centrum. Przejdzie mostem nad południowym krańcem jeziora, jeśli dobrze zapamiętał plan miasta. Naciągnął cienką kurtkę — już wcześniej obiecał sobie, że kupi ciepły zimowy płaszcz — otworzył drzwi mieszkania i stanął na drewnianym pomoście. Mróz odebrał mu dech w piersi; Cień wciągnął powietrze i poczuł, że sztywnieją mu włoski w nosie. Ze swego miejsca doskonale widział jezioro, nieregularne plamy szarości otoczone nieskazitelną bielą.

Nadszedł mróz, bez wątpienia. Z pewnością było koło dwudziestu stopni poniżej zera i spacer nie zapowiadał się przyjemnie, Cień sądził jednak, iż bez kłopotu dotrze do miasta. Co mówił wczoraj Hinzelmann — dziesięciominutowa przechadzka? A on jest przecież duży i silny. Będzie maszerował szybko, w ten sposób się ogrzeje.

Ruszył na południe w stronę mostu.

Wkrótce zaczął kasłać, sucho, boleśnie, gdy ostre mroźne powietrze dotknęło mu płuc. Zaczęły piec go uszy, twarz, wargi, a potem stopy. Gołe ręce wepchnął głęboko do kieszeni, zaciskając palce w poszukiwaniu ciepła. Przypomniał sobie opowieści Lokaja Lyesmitha o zimach w Minnesocie — zwłaszcza o myśliwym, zagnanym przez niedźwiedzia na drzewo podczas największych mrozów; myśliwy ów wyjął fiuta i odlał się szerokim żółtym strumieniem parującego moczu, który zamarzł, nim jeszcze dotknął ziemi, a facet zsunął się po zamarzniętych szczynach i uciekł. Cień uśmiechnął się cierpko na to wspomnienie, po czym znów rozkasłał boleśnie.

Krok, następny i kolejny. Obejrzał się przez ramię. Dom nie był wcale tak daleko, jak Cień oczekiwał.

Ta wyprawa, uznał Cień, to błąd. Ale spędził już poza mieszkaniem trzy, może cztery minuty i widział przed sobą most na jeziorze. Równie dobrze może pójść dalej. To lepsze niż powrót do domu (i co wtedy? Zamówi taksówkę z nieczynnego telefonu? Zaczeka do wiosny? Nie miał przecież ani okrucha jedzenia).

Szedł dalej, z każdą chwilą zmieniając ocenę panującej na dworze temperatury. Minus dwadzieścia pięć? Minus trzydzieści? Może minus czterdzieści, ów niezwykły punkt na termometrze, w którym spotykają się skale Celsjusza i Fahrenheita. Prawdopodobnie nie było aż tak zimno, dodajmy do tego jednak wiatr, mocny i nieustępliwy, wiejący znad jeziora i dalej, przez Kanadę z Arktyki.

Wspomniał tęsknie chemiczne ogrzewacze stóp i dłoni. Pożałował, że nie ma ich teraz przy sobie.

Wedle jego oceny minęło kolejne dziesięć minut, most jednak wcale się nie przybliżył. Cień był zbyt zmarznięty, żeby drżeć. Bolały go oczy. To nie był zwykły mróz, lecz coś więcej, rodem z fantastyki naukowej. Oto historia dziejąca się po ciemnej stronie Merkurego, gdy jeszcze uważano, że Merkury ma ciemną stronę; przygoda ze skalistego Plutona, gdzie Słońce to zaledwie jedna z gwiazd świecąca nieco jaśniej w ciemności. Jeszcze trochę i znajdzie się w miejscu, gdzie powietrze dostarcza się kubłami i rozlewa jak piwo.

Mijające go od czasu do czasu samochody wydawały się nierzeczywiste — statki kosmiczne, małe konserwy z metalu i szkła, z tkwiącymi w środku ludźmi ubranymi cieplej niż on sam. W głowie zadźwięczała mu stara piosenka, którą uwielbiała matka: „Spacer wśród zimowych cudów”. Zaczął nucić przez zaciśnięte wargi, maszerując w rytm.

Całkowicie stracił czucie w stopach. Popatrzył na swe czarne skórzane buty, cienkie bawełniane skarpetki i zaczął poważnie martwić się odmrożeniami.

To już nie było śmieszne. Już dawno przekroczyło granice śmieszności i idiotyzmu, wkraczając na terytorium szczerej, absolutnej, totalnej głupoty. Równie dobrze mógł mieć na sobie siatki czy koronki: wiatr przewiewał go na wylot, zamrażał krew i szpik w kościach, oczy i rzęsy, ciepłe miejsce pod jądrami, które cofały się w głąb miednicy.

Idź dalej, upominał się w duchu. Idź dalej. Kiedy wrócę do domu, będę mógł wypić cebrzyk powietrza. Gdzieś w głowie zadźwięczała mu piosenka Beatlesów i zaczął maszerować w jej rytm. Dopiero gdy dotarł do refrenu, uświadomił sobie, że nuci „Help”. Pomocy.

Był już prawie przy moście. Potem będzie musiał przez niego przejść i wciąż zostanie mu dziesięć minut marszu do sklepów na tamtym brzegu — może trochę więcej…

Ciemny samochód minął go, zatrzymał się, po czym zaczął się cofać w obłoku mglistego dymu i przystanął tuż obok Cienia. Szyba w oknie opuściła się, obłok pary z wnętrza zmieszany ze spalinami spowił wóz gęstą chmurą smoczego oddechu.

— Wszystko w porządku? — spytał siedzący w środku policjant.

Pierwszy odruch nakazywał Cieniowi odpowiedzieć: „Tak, wszystko świetnie. Dziękuję bardzo, panie władzo”. Było już jednak za późno, zaczął mówić. „Chyba zamarzam. Szedłem do Lakeside, żeby kupić jedzenie i ubranie, ale nie doceniłem odległości” — tyle zdążył wypowiedzieć w myślach, gdy uświadomił sobie, iż w istocie rzekł jedynie:

— Z-zz-zamarzam — po czym szczękając zębami dodał: — P — przepraszam. Zimno.

Policjant otworzył tylne drzwi samochodu.

— Proszę wsiąść i rozgrzać się. Ale już.

Cień z wdzięcznością wgramolił się do środka. Usiadł na tylnym siedzeniu, rozcierając dłonie, próbując nie myśleć o odmrożonych palcach u nóg. Policjant wrócił za kierownicę. Cień patrzył na niego przez przegrodę z siatki. Wolał nie wspominać ostatniego razu, gdy siedział z tyłu radiowozu, i zignorować fakt, że drzwi nie mają klamek. Skupił się całkowicie na przywracaniu życia rękom. Bolała go twarz, paliły czerwone palce. Teraz, w cieple, zaczął też czuć ból w palcach u nóg. Uznał, że to dobry znak.

Policjant włączył silnik i wrzucił pierwszy bieg.