Выбрать главу

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — przyznał Cień, nie do końca zgodnie z prawdą. Miał pojęcie, wolałby jednak się mylić.

— Czeka nas ciężka zima. Musimy jak najmądrzej wykorzystać dany nam czas. Sami zgromadzimy wojska i wybierzemy pole bitwy.

— W porządku. — Cień wiedział, że Wednesday mówi prawdę, czy raczej część prawdy. Zbliżała się wojna. Nie, nie tak. Wojna już się zaczęła. Zbliżała się bitwa. — Szalony Sweeney mówił, że kiedy spotkaliśmy go tamtego dnia, pracował dla ciebie. Powiedział mi o tym przed śmiercią.

— A po cóż miałbym zatrudniać kogoś, kto nie potrafiłby pokonać równie żałosnego osobnika w barowej bójce? Nie lękaj się jednak, wiele razy udowodniłeś, że słusznie w ciebie wierzyłem. Byłeś kiedyś w Las Vegas?

— Las Vegas w stanie Nevada?

— Zgadza się.

— Nie.

— Lecimy tam dziś z „Madison, jak przystało na dżentelmenów, samolotem czarterowym dla klas wyższych. Przekonałem ich, że powinniśmy się w nim znaleźć.

— Czy te kłamstwa nigdy cię nie męczą? — spytał Cień, szczerze zaciekawiony. — Ani trochę. Zresztą to prawda. Gramy w końcu o najwyższą stawkę. Dotarcie do Madison powinno nam zająć najwyżej dwie godziny. Zamknij zatem drzwi i wyłącz dmuchawy, lepiej nie myśleć, co by było, gdyby pod twoją nieobecność spalił się cały dom.

— Kogo mamy spotkać w Las Vegas?

Wednesday mu powiedział.

Cień wyłączył dmuchawy, spakował do torby kilka ubrań, odwrócił się do Wednesdaya i rzekł:

— Posłuchaj, czuję się głupio. Wiem, że właśnie powiedziałeś mi, z kim się spotykamy, ale mózg mi pierdnął czy coś, wszystko zniknęło. O kim mówimy?

Wednesday znów odpowiedział.

Tym razem Cień już prawie usłyszał, miał to imię na czubku umysłu. Pożałował, że nie zwracał pilniejszej uwagi na słowa Wednesdaya.

— Kto prowadzi? — spytał.

— Ty — odparł Wednesday.

Wyszli z domu, po drewnianych schodach i oblodzonej ścieżce doszli do miejsca, gdzie stał zaparkowany czarny Lincoln.

Cień usiadł za kierownicą.

* * *

Po wejściu do kasyna otaczają nas pokusy — pokusy tak potężne, że trzeba człowieka z kamienia, pozbawionego serca, umysłu i nawet odrobiny skąpstwa, by im się oparł. Posłuchajcie tylko: oto ogłuszający łoskot srebrnych monet, sypiących się — z odgłosem przypominającym szczęk karabinu maszynowego — przez szczelinę na tacę automatu i dalej, na ozdobione monogramami wykładziny, cichnie, zastąpiony syrenim szczękiem maszyn, brzęczącym, rozedrganym chórem, który rozpływa się w ogromnych salach i, gdy docieramy do stołów karcianych, przeradza w miły szmer, odległą falę dźwięków, utrzymującą poziom adrenaliny w żyłach hazardzisty.

Kasyna kryją w sobie pewien sekret, tajemnicę, której strzegą ponad wszystko, najświętsze z ich misteriów. Większość ludzi nie gra po to, by wygrać, choć to właśnie wmawiają im reklamy, to się sprzedaje, o tym śnią. Wygrana jest jedynie zwykłym prostym kłamstwem, sprawiającym, że przekraczają ogromne, zawsze otwarte, zapraszające drzwi.

Oto prawdziwy sekret: ludzie grają po to, by stracić pieniądze. Przychodzą do kasyn dla chwil, w których czują się żywi, gdy krążą wraz z wirującą ruletką, obracają się z kartami i wraz z monetami wpadają do szczelin automatów. I choć przechwalają się swoimi wygranymi, pieniędzmi wyrwanymi kasynom, w głębi duszy nade wszystko cenią sobie chwile, gdy przegrali. To w pewnym sensie ich ofiara.

Pieniądze płyną przez kasyna nieprzerwanym strumieniem srebra i zieleni, z ręki do ręki, od gracza do krupiera, kasjera, kierownika ochrony, by w końcu wylądować w najświętszym ze świętych miejsc, wewnętrznym sanktuarium, Pokoju Rozliczeń. Tu właśnie, w Pokoju Rozliczeń kasyna, zatrzymajmy się na chwilę. To miejsce, w którym przelicza się banknoty, sortuje, układa w stosy, spisuje. Miejsce coraz bardziej zbędne, bo coraz więcej pieniędzy przepływających przez kasyno jest czysto umownych: elektryczne sekwencje impulsów, wędrujące przewodami telefonicznymi.

W pokoju rozliczeń widzimy trzech mężczyzn, liczących pieniądze pod czujnym szklanym wzrokiem kamer, które są widziane, a także pod owadzimi spojrzeniami maleńkich kamer ukrytych przed ich wzrokiem. W czasie jednej zmiany każdy przelicza więcej pieniędzy, niż zarobi przez cale życie. Każdy z nich śni o liczeniu pieniędzy, o stosach i paczkach banknotów, banderolach i liczbach, które cały czas rosną w ustalonym porządku. Każdy z tej trójki zastanawia! się wielokrotnie, co najmniej raz w tygodniu, jak przechytrzyć zabezpieczenia kasyna i uciec z możliwie największą liczbą pieniędzy, i każdy z wahaniem przyglądał się swym marzeniom, po czym uznawał je za niepraktyczne, zadowalając się stałą pensją wolną od dwóch upiorów: więzienia i anonimowego grobu.

Tu właśnie, w sanctum sanctorum, widzimy trzech mężczyzn liczących pieniądze, a także strażników obserwujących ich, znoszących kolejne stosy banknotów i zabierających poprzednie. Jest też jeszcze jedna osoba, mężczyzna w nienagannym grafitowym garniturze, o ciemnych włosach i gładko wygolonych policzkach. Jego twarz i całe zachowanie dziwnie umykają pamięci. Żaden z pozostałych ludzi nigdy go nie dostrzegł, a jeśli nawet, natychmiast o nim zapomniał.

Pod koniec zmiany drzwi się otwierają. Mężczyzna w grafitowym garniturze wychodzi z pokoju i maszeruje korytarzem wraz ze strażnikami. Ich stopy szurają po ozdobionym monogramem dywanie. Zamknięte pieniądze w kasetkach trafiają na wewnętrzną pochylnię załadowczą, gdzie pakuje się je do opancerzonych pojazdów. Gdy drzwi garażu się otwierają, wypuszczając pancerny samochód na poranne ulice Las Vegas, mężczyzna w grafitowym garniturze wychodzi przez nie niepostrzeżenie i wspina się po pochylni na chodnik. Nie unosi nawet wzroku, aby spojrzeć na widoczną po lewej stronie imitację Nowego Jorku.

Las Vegas przypomina miasto z sennych dziecięcych marzeń, rodem z kart książeczki obrazkowej — tu bajkowy zamek, tam czarna piramida pomiędzy dwoma sfinksami, z której wierzchołka strzela w górę promień białego światła niczym sygnał dla latających spodków. Wszędzie wokół błyszczą neonowe wyrocznie i migoczące ekrany, opisujące szczęście i powodzenie, reklamujące najnowszych piosenkarzy, komików i magików, obecne i przyszłe atrakcje. Światła stale migają, wzywają, nawołują. Co godzina wulkan wybucha w blasku płomieni, co godzina statek piracki zatapia okręt wojenny.

Mężczyzna w grafitowym garniturze wędruje swobodnie ulicą, czując przepływ pieniędzy krążących po mieście. Latem panuje tu potworny upał, z każdych drzwi mijanych sklepów bucha chłodne klimatyzowane powietrze, mrożąc pot na twarzy. Teraz jednak na pustyni panuje zima, suchy chłód, który bardziej mu odpowiada. W jego umyśle trasy wędrujących pieniędzy tworzą gęstą sieć, trójwymiarową kocią kołyskę świateł i ruchów. W tym pustynnym mieście pociąga go ich szybkość, to, jak pieniądze przechodzą z miejsca na miejsce, z ręki do ręki. Syci go to, upaja, ściąga na ulicę niczym narkomana.

Jego śladem podąża wolno taksówka, utrzymując bezpieczny dystans. Mężczyzna jej nie dostrzega; nawet nie przychodzi mu to do głowy. Tak rzadko ktokolwiek go zauważa, iż sam pomysł, że można by go śledzić, wydaje mu się niewiarygodny.

Jest czwarta rano i mężczyzna czuje, jak przyciąga go hotel i kasyno, niemodne od trzydziestu lat, lecz wciąż działające. Jutro czy za sześć miesięcy robotnicy wysadzą budynek, na jego miejscu postawią nowy pałac rozkoszy i wszyscy zapomną o starym. Nikt go nie zna, nikt nie pamięta, lecz bar w holu jest spokojny i pretensjonalny, powietrze błękitne od starego papierosowego dymu, a w jednym z prywatnych pokoi na górze ktoś, grając w pokera, ma właśnie postawić kilka milionów dolarów. Mężczyzna w grafitowym garniturze siada w barze, kilka pięter poniżej. Kelnerka kompletnie go ignoruje. Z głośników dobywa się niemal podprogowa wersja „Why Can’t He Be You”. Pięciu naśladowców Elvisa Presleya, każdy w innym kombinezonie, ogląda powtórkę meczu.