Выбрать главу

Hinzelmann pogrzebał w szufladzie, wyjął blaszane pudełko — sądząc z wyglądu niegdyś świąteczną bombonierkę z czekoladkami czy ciastkami. Z pokrywki uśmiechał się do nich szeroko poplamiony Święty Mikołaj, trzymający tacę butelek z coca-colą. Hinzelmann zdjął wieczko, odsłaniając notes i książeczkę pustych losów.

— Na ile cię zapisać? — spytał.

— Ile czego?

— Losów na gruchota. Dziś stawiamy go na lód, więc zacząłem sprzedaż losów. Każdy kosztuje pięć dolarów, dziesięć za czterdzieści, dwadzieścia za siedemdziesiąt pięć. Jeden los to pięć minut. Oczywiście nie możemy przyrzec, że gruchot zatonie akurat w trakcie twoich pięciu minut, lecz osoba najbliższa właściwej pory wygrywa pięćset dolców, a jeśli wrak rzeczywiście zatonie w wyznaczonym czasie, wygrywa się tysiąc. Im wcześniej kupisz losy, tym więcej nie zarezerwowanych godzin. Chcesz obejrzeć statystyki?

— Jasne.

Hinzelmann wręczył mu odbitą na ksero notatkę. Cień dowiedział się, że gruchot to stary samochód z usuniętym silnikiem i bakiem. Na zimę stawiano go na lodzie. Wiosną lód na jeziorze zaczynał topnieć i gdy stawał się zbyt cienki, by unieść ciężar samochodu, gruchot wpadał do jeziora. Najwcześniej zdarzyło się to dwudziestego siódmego lutego („To była zima 1998 roku. Wątpię, by w ogóle można ją było nazwać zimą”), najpóźniej pierwszego maja („To był 1950. Mieliśmy wtedy wrażenie, że zima skończy się dopiero wtedy, gdy ktoś przebije jej kołkiem serce”). Najpopularniejszymi datami były te w okolicach początku kwietnia — zwykle po południu.

Wszystkie popołudnia w kwietniu zostały już zajęte, zakreślone w notatniku Hinzelmanna. Cień kupił trzydzieści minut rankiem dwudziestego trzeciego marca, od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści. Wręczył Hinzelmannowi trzydzieści dolarów.

— Oby wszyscy w miasteczku tak chętnie kupowali losy — westchnął Hinzelmann.

— To podziękowanie za przejażdżkę pierwszego dnia, gdy przybyłem do miasta.

— Nie, Mike — odparł Hinzelmann. — Tu chodzi o dzieci. — Na chwilę z jego pomarszczonej, starej twarzy zniknęła wesołość. Wyglądał śmiertelnie poważnie. — Przyjdź nad jezioro po południu. Pomożesz wepchnąć gruchota na lód.

Wręczył Cieniowi sześć niebieskich karteczek — każdą z datą i godziną, wypisaną starannie staroświeckim charakterem pisma. Potem zanotował wszystko w zeszycie.

— Hinzelmannie? — spytał Cień. — Słyszałeś kiedyś o orlich kamieniach?

— Tu? Na północ od Rhinelander? Nie. Mamy tylko Orlą Rzekę. Nie mam pojęcia.

— A o ptakach gromu?

— Na 5. Ulicy mieliśmy galerię Ptak Gromu, ale już ją zamknięto. Nie pomogłem ci, prawda?

— Nie.

— Posłuchaj, może przejdziesz się do biblioteki? Jest tam parę mądrych osób, choć mogą być nieco rozkojarzone. Mają w tym tygodniu wyprzedaż. Pokazałem ci chyba, gdzie jest biblioteka?

Cień skinął głową i pożegnał się, żałując, że sam nie wpadł na ten pomysł. Wsiadł do fioletowego wozu i ruszył na południe Main Street, dookoła jeziora. Po chwili dotarł do przypominającego zamczysko budynku, w którym mieściła się miejska biblioteka. Wszedł do środka. Strzałka z napisem: WYPRZEDAŻ BIBLIOTECZNA wskazywała drogę do piwnicy. Sama biblioteka mieściła się na parterze. Cień otrzepał buty ze śniegu.

Surowa kobieta o ściągniętych, szkarłatnych ustach spytała niezbyt uprzejmie, w czym może pomóc.

— Chyba najpierw muszę się zapisać — odparł. — I chcę dowiedzieć się wszystkiego o ptakach gromu.

Dział Wierzeń i Tradycji Indian Amerykańskich zajmował jedną półkę w bibliotecznej wieżyczce. Cień wybrał kilka książek i usiadł przy oknie. Po kilkunastu minutach dowiedział się, że ptaki gromu to mityczne olbrzymie ptaki, żyjące na szczytach gór. Sprowadzały błyskawice, a trzepot ich skrzydeł brzmiał jak grzmot. Niektóre plemiona wierzyły, że ptaki gromu stworzyły świat. Kolejne pół godziny lektury nie przyniosło nic nowego. Nie znalazł też żadnej wzmianki o orlich kamieniach.

Odkładał właśnie na półkę ostatnią książkę, gdy uświadomił sobie, że ktoś go obserwuje. Ktoś mały i poważny śledził go zza ciężkiego regału. Gdy Cień odwrócił się, maleńka twarz zniknęła. Obrócił się plecami do chłopca i ponownie zerknął przez ramię.

W kieszeni miał dolarówkę z głową Wolności. Wyjął ją teraz, uniósł w prawej dłoni, tak by chłopiec na pewno zobaczył, co robi. Ukrył monetę w lewej ręce, zademonstrował obie dłonie puste, potem uniósł lewą do ust i zakasłał, pozwalając, by moneta wyleciała do prawej ręki.

Chłopiec patrzył na niego oszołomiony, potem odbiegł. Kilka chwil później wrócił, ciągnąc za sobą ponurą Marguerite Olsen, która spojrzała na Cienia podejrzliwie.

— Dzień dobry, panie Ainsel. Leon mówi, że pokazał mu pan magiczną sztuczkę.

— To tylko iluzja, proszę pani. A przy okazji, nie podziękowałem za rady co do mieszkania. W tej chwili jest tam cieplutko jak w uchu.

— To dobrze. — Jej lodowata mina bynajmniej nie złagodniała.

— Śliczna biblioteka — zauważył Cień.

— Tak, to piękny budynek, lecz miasto potrzebuje czegoś wygodniejszego, choć niekoniecznie tak urodziwego. Wybiera się pan na wyprzedaż?

— Nie zamierzałem.

— Powinien pan. Zbieramy na szczytny cel.

— W takim razie oczywiście.

— Prosto na korytarz i w dół schodami. Miło było pana widzieć, panie Ainsel.

— Proszę mi mówić Mike.

Nie odpowiedziała. Chwyciła tylko Leona za rękę i poprowadziła do działu dziecięcego.

— Ale mamo — Cień usłyszał jeszcze głos chłopca — to nie była żadna iluzja. Widziałem, jak pieniądz znika i wylatuje mu z nosa. Widziałem.

Ze ściany spojrzał na niego olejny portret Abrahama Lincolna. Cień zszedł po marmurowych i dębowych stopniach do piwnicy, otworzył drzwi i znalazł się w dużej sali pełnej stolików, na których leżały stosy książek: książek wszelkiego rodzaju, pomieszanych, ułożonych bez ładu i składu: miękkie okładki, twarde okładki, beletrystyka, literatura faktu, pisma, encyklopedie, grzbietami do góry bądź do dołu.

Ruszył w głąb sali, gdzie dostrzegł stolik pełen starych książek w skórzanych oprawach. Na grzbiecie każdej z nich białymi cyframi wypisano numer katalogowy.

— Jest pan pierwszą osobą, która dziś zajrzała aż tutaj — powiedział mężczyzna siedzący obok stosu pustych pudeł i worków, przy małej metalowej kasetce. — Większość bierze jakiś thriller, książki dla dzieci, Harlequiny, Jenny Kerton, Danielle Steel, coś w tym guście. — Mężczyzna czytał „Zabójstwo Rogera Ackroyda” Agathy Christie. — Wszystkie książki na stołach są po pięćdziesiąt centów albo trzy za dolara.

Cień podziękował i zaczął grzebać wśród tomów. Znalazł „Historie” Herodota w zniszczonej skórzanej oprawie i przypomniał sobie swój egzemplarz pozostawiony w więzieniu. Niedaleko leżała książka zatytułowana „Niewiarygodne iluzje”. Może opisywali w niej sztuczki z monetami? Zaniósł je obie do mężczyzny przy kasie.

— Niech pan weźmie jeszcze jedną, to wciąż tylko dolar — zaproponował tamten — a my się ucieszymy, mogąc się czegoś pozbyć. Potrzebujemy miejsca.

Cień wrócił do starych, oprawnych w skórę tomów. Postanowił uwolnić książkę, której raczej nikt nie kupi, ale nie mógł się zdecydować, czy wybrać „Pospolite Choroby Układu Moczowego Z Ilustracjami, Pióra Doktora Medycyny”, czy „Dokumenty z posiedzeń Rady Miejskiej Lakeside 1872-1884”. Obejrzał ilustracje w książce medycznej i uznał, że gdzieś w mieście z pewnością znajdzie się nastolatek, który chętnie nastraszy kolegów podobnymi rysunkami. Zaniósł zatem „Dokumenty” mężczyźnie przy drzwiach, który przyjął dolara i włożył książki do brązowej, papierowej torby z delikatesów Dave’a.