Wyciągnął się i położył otwartą książkę na piersi. Nagle uświadomił sobie, że głowa ciąży mu coraz bardziej. Uznał, że głupio byłoby usnąć na kanapie, skoro od sypialni dzieli go zaledwie kilka kroków. Z drugiej strony sypialnia i łóżko nie uciekną, a zresztą on przecież nie zaśnie, jedynie na chwilę przymknie oczy…
Ciemność ryknęła.
Stal na równinie obok miejsca, z którego kiedyś wynurzył się, wypchnięty przez samą ziemię. Z nieba wciąż spadały gwiazdy; każda z nich, dotykając czerwonej ziemi, zamieniała się w mężczyznę bądź kobietę. Mężczyźni mieli długie, czarne włosy i wysokie kości policzkowe. Kobiety wyglądały jak Marguerite Olsen. Gwiezdni ludzie.
Patrzyli na niego ciemnymi, pełnymi dumy oczami.
— Opowiedzcie mi o ptakach gromu — powiedział Cień. — Proszę. Nie dla mnie. Dla mojej żony.
Kolejno odwracali się do niego plecami i gdy przestał widzieć ich twarze, zniknęli, stając się jednością z ziemią. Ostatnia, w której włosach dostrzegł pasma bieli bądź szarości, na odchodnym wskazała niebo barwy wina.
— Sam ich spytaj — rzekła. W tym momencie w górze zalśniła letnia błyskawica, na sekundę oświetlając okolicę, od horyzontu po horyzont.
Tuż obok wznosiły się wysokie skały, szczyty i iglice z piaskowca. Cień zaczął wdrapywać się na najwyższą. Iglica miała barwę starej kości słoniowej. Chwycił ją i poczuł, jak rozcina mu dłoń. To kości — pomyślał Cień. — Nie kamień. Stara, sucha kość.
To był sen, a we śnie nie mamy wyboru. Nie podejmujemy decyzji, bądź zostają one podjęte na długo przedtem, nim sen się rozpocznie. Cień wdrapywał się dalej. Bolały go ręce. Pod bosymi stopami kości pękały z trzaskiem. Wiatr napierał na niego, toteż Cień przywarł do iglicy i wspinał się coraz wyżej.
Wieżę zbudowano tylko z jednego rodzaju kości, uświadomił sobie, wyczuwając powtarzające się kształty. Każda z nich była sucha, okrągła jak piłka. Może to skorupy jaj olbrzymiego ptaka? Lecz kolejny rozbłysk pokazał, że jest inaczej. Cień dostrzegł dziury po oczach i zęby wyszczerzone w pozbawionych wesołości uśmiechach.
Gdzieś w dali krzyczały ptaki. Na twarzy poczuł krople deszczu.
Wisiał setki stóp nad ziemią, przywierając do wieży czaszek. Wokół widział światła błyskawic, płonące w skrzydłach mrocznych ptaków okrążających iglicę — olbrzymich, czarnych, przypominających kondory ptaków z białymi piórami wokół szyi. Były wielkie, wdzięczne i przerażające. Odgłos uderzeń ich skrzydeł rozlegał się w nocnym powietrzu niczym grzmot.
Krążyły wokół wieży.
Ich skrzydła mają co najmniej pięć metrów rozpiętości — pomyślał Cień.
I wtedy pierwszy ptak zmienił kierunek i śmignął ku niemu. W jego skrzydłach lśniły błękitne błyskawice. Cień wcisnął się między czaszki; puste oczodoły spoglądały na niego, pożółkłe zęby uśmiechały się złowrogo, a on wspinał się dalej, coraz wyżej i wyżej na górze czaszek. Ostre kości cięły mu skórę, lecz wdrapywał się, czując wstręt, przerażenie i podziw.
Kolejny ptak runął ku niemu. Szpony wielkości dłoni wbiły się w ramię Cienia.
Cień wyciągnął rękę, próbując chwycić pióro w skrzydle ptaka — jeśli bowiem wróci do swego plemienia bez pióra ptaka gromu, okryje się hańbą; nigdy już nie zostanie mężczyzną — lecz ptak umknął w górę i poszybował z wiatrem. Cień wspinał się dalej.
Tych czaszek muszą być tysiące — pomyślał. — Tysiące tysięcy. I nie wszystkie należały do ludzi. W końcu stanął na szczycie iglicy. Wielkie ptaki, ptaki gromu, powoli krążyły wokół, szybując na falach burzy, lekko kołysząc skrzydłami.
Usłyszał głos, głos człowieka-bawołu, nawołujący w szumie wiatru, mówiący, do kogo należały czaszki…
Wieża zakołysała się. Największy ptak, o oczach oślepiających, błękitnobiałych niczym błyskawica, runął ku niemu z ogłuszającym grzmotem. Cień zaczął spadać. Spadać w dół do stóp wieży czaszek…
Zadźwięczał telefon. Cień nie miał nawet pojęcia, że go podłączył. Oszołomiony podniósł słuchawkę.
— Co do kurwy?! — krzyknął Wednesday; Cień nigdy jeszcze nie słyszał w jego głosie podobnej wściekłości. — Co do pieprzonej kurwy nędzy wyprawiasz?!
— Spałem — odparł Cień.
— Jak myślisz, czemu do jasnej cholery upchnąłem cię w tej dziurze Lakeside, skoro robisz tyle zamieszania, że nawet trup to usłyszał?
— Śniłem o ptakach gromu… — powiedział Cień. — I wieży, czaszkach… — Czuł, że powinien przypomnieć sobie ów sen, że to bardzo ważne.
— Wiem, o czym śniłeś. Do diabła, wszyscy doskonale wiedzą, o czym śniłeś. Chryste Panie! I po co ja cię ukrywam, skoro wszem i wobec ogłaszasz swą obecność.
Cień milczał.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Będę u ciebie rano — oznajmił Wednesday zmęczonym głosem, jakby uszedł z niego cały gniew. — Jedziemy do San Francisco. Kwiaty we włosach nie są wymagane. Odłożył słuchawkę.
Cień odstawił telefon na dywan i usiadł sztywno. Była szósta rano. Na zewnątrz wciąż panowała ciemność. Wstrząsany dreszczami wstał z kanapy. Słyszał wiatr, pędzący ze skowytem po zamarzniętym jeziorze, i czyjś bliski płacz, oddalony zaledwie o grubość ściany. Był pewien, że to Marguerite Olsen. Płakała cicho, boleśnie, bez końca.
Cień poszedł do łazienki, wysikał się, po czym wrócił do sypialni i zamknął drzwi, odcinając się od pobliskiego płaczu kobiety. Na dworze wiatr wył i zawodził, jakby on także szukał straconego dziecka.
San Francisco w styczniu okazało się niezwykle ciepłe, tak ciepłe, że na karku Cienia zebrał się pot. Wednesday miał na sobie granatowy garnitur i okulary w złotej oprawie. Wyglądał w nich jak prawnik z przemysłu rozrywkowego.
Szli razem Haight Street. Uliczni ludzie — żebracy, oszuści — obserwowali ich uważnie. Nikt nie wystawił w ich stronę papierowego kubka z monetami. Nikt o nic nie prosił.
Wednesday zaciskał szczęki. Cień natychmiast dostrzegł, że tamten wciąż się wścieka. Nie zadawał zatem pytań, gdy rano pod jego dom podjechał czarny Lincoln. W drodze na lotnisko nie rozmawiali. Potem z ulgą odkrył, że Wednesday ma miejsce w pierwszej klasie, a on z tyłu, w ekonomicznej.
Było późne popołudnie. Cień, który od czasów dzieciństwa nie odwiedzał San Francisco i oglądał je tylko jako tło akcji filmów, ze zdumieniem odkrył, że miasto wydaje mu się niezwykle znajome. Zachwycała go barwa i wyjątkowe kształty drewnianych domów, stromizna wzgórz, wrażenie niezwykłości.