— Trudno uwierzyć, że to ten sam kraj, w którym leży Lakeside — powiedział głośno.
Wednesday spojrzał na niego nieprzychylnie.
— Bo tak nie jest. San Francisco nie leży w tym samym kraju, co Lakeside. Podobnie jak Nowy Orlean i Nowy Jork, czy Miami i Minneapolis.
— Naprawdę? — spytał łagodnie Cień.
— O, tak. Mają pewne wspólne elementy kulturowe — pieniądze, rząd federalny, rozrywkę — to bez wątpienia ta sama ziemia — lecz jedyną rzeczą dającą złudzenie wspólnoty są dolary, The Tonight Show i Mc Donald’s. — Zbliżali się do parku. — Bądź miły dla damy, której składamy wizytę. Ale nie nazbyt miły.
— Spokojnie — rzucił Cień.
Weszli na trawę.
Młoda dziewczyna, mająca najwyżej czternaście lat, o włosach ufarbowanych na zielono, pomarańczowo i różowo, wpatrywała się w nich uważnie. Siedziała obok psa — kundla — zamiast na smyczy uwiązanego na kawałku sznurka. Wyglądała na jeszcze głodniejszą niż jej pies, który szczeknął na nich i zamachał ogonem.
Cień dał dziewczynie dolara. Przez chwilę przyglądała mu się, jakby nie wiedziała, co to.
— Kup za to żarcie dla psa — zaproponował. Skinęła głową i uśmiechnęła się promiennie.
— Powiem brutalnie — ciągnął Wednesday. — Musisz bardzo uważać na swe zachowanie przy owej damie. Mógłbyś jej się spodobać, a to by było bardzo niedobrze.
— To twoja dziewczyna czy coś w tym stylu?
— Nie, na wszystkie plastikowe zabawki w Chinach — odparł tamten pogodnie. Jego gniew zniknął. A może Wednesday zainwestował go na przyszłość? Cień podejrzewał, że to właśnie gniew napędza jego silnik.
Na trawie pod drzewem siedziała kobieta. Rozłożyła przed sobą papierowy obrus i rozstawiła liczne plastikowe pojemniki.
Była… nie gruba, nie, bynajmniej. Raczej — pomyślał Cień, szukając właściwego określenia — miała kształty klepsydry i włosy tak jasne, że niemal białe. Platynowy blond, jak u dawno zmarłej filmowej gwiazdki. Usta pociągnięte szkarłatną szminką. Na oko liczyła sobie od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu lat.
Gdy się zbliżyli, sięgała właśnie do talerza jajek w papryce.
Uniosła wzrok, spojrzała na Wednesdaya, odłożyła wybrane jajko i otarła dłoń.
— Witaj, stary oszuście — powiedziała. Uśmiechała się jednak i Wednesday skłonił się nisko, po czym ujął jej dłoń, uniósł do ust.
— Wyglądasz bosko — rzekł.
— Jak inaczej miałabym wyglądać? — spytała słodko. — A zresztą kłamiesz. Nowy Orlean okazał się błędem — przybyło mi tam prawie piętnaście kilo, przysięgam. Kiedy zaczęłam się kołysać, zrozumiałam, że muszę wyjechać. Wyobrażasz sobie, że moje uda ocierają się o siebie, kiedy chodzę? — To ostatnie zdanie skierowane było do Cienia. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Poczuł falę gorąca zalewającą twarz. Kobieta zaśmiała się radośnie.
— On się rumieni. Wednesday, mój drogi, przyprowadziłeś mi skromnisia! Jakież to cudowne. Jak go nazywają?
— To jest Cień. — Wednesday wyraźnie napawał się zawstydzeniem swego towarzysza. — Cieniu, przywitaj się z Wielkanocą.
Cień powiedział coś, co zabrzmiało jak „Witam” i kobieta znów się uśmiechnęła. Czuł się tak, jakby ktoś schwytał go w promień światła, oślepiające światło reflektora, używane przez kłusowników do oszałamiania saren, nim inni je zastrzelą. Z miejsca, w którym stał, czuł zapach jej perfum — oszałamiającą mieszankę jaśminu i koniczyny, słodkiego mleka i kobiecej skóry.
— Jak tam klienci? — spytał Wednesday.
Kobieta — Wielkanoc — zaśmiała się głęboko, gardłowo, radośnie, całym ciałem. Jak można nie lubić kogoś, kto się tak śmieje?
— Wszystko w porządku — odparła. — A u ciebie, stary wilku?
— Miałem nadzieję, że namówię cię do pomocy.
— Marnujesz tylko czas.
— Przynajmniej wysłuchaj mnie, nim mnie odprawisz.
— Nie ma po co. Nie trudź się. — Spojrzała na Cienia. — Proszę, usiądź, poczęstuj się. Weź talerz. Nie krępuj się, śmiało. Wszystko jest bardzo dobre: jajka, pieczony kurczak, curry z kurczaka, sałatka z kurczaka, a tu trusia, to znaczy królik. Królik na zimno smakuje cudownie. W tamtej misce znajdziesz potrawkę z zająca. Może po prostu sama ci nałożę? — Tak też zrobiła, wyładowując plastikowy talerz po brzegi kolejnymi potrawami. Wręczyła mu go i zerknęła na Wednesdaya. — Zjesz coś? — spytała.
— Jestem do usług, moja droga — odparł Wednesday.
— Ty i twoje gówniane kłamstwa. — Westchnęła. — Dziwne, że oczy jeszcze ci nie zbrązowiały. — Wręczyła mu pusty talerz. — Częstuj się.
Popołudniowe słońce za plecami rozświetlało jej włosy, zmieniając je w platynową aureolę wokół twarzy.
— Cień — mruknęła między jednym kęsem kurczaka a drugim. — Urocze imię. Czemu nazywają cię Cieniem?
Zwilżył językiem wargi.
— Gdy byłem mały, mieszkaliśmy wraz z matką, to znaczy byliśmy, no, ona była czymś w rodzaju sekretarki w kilku kolejnych ambasadach Stanów Zjednoczonych. Podróżowaliśmy od miasta do miasta w Północnej Europie. Potem matka rozchorowała się, musiała przejść na wcześniejszą emeryturę i wróciliśmy do Stanów. Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć innym dzieciakom. Znajdowałem sobie zatem dorosłych i chodziłem w ślad za nimi, nie mówiąc ani słowa. Pewnie po prostu potrzebowałem ich towarzystwa. Sam nie wiem, byłem bardzo mały.
— Wyrosłeś — zauważyła.
— Tak — odparł Cień. — Wyrosłem.
Kobieta odwróciła się z powrotem do Wednesdaya, wcinającego z apetytem coś, co przypominało zimną potrawkę na gęsto.
— Czy to właśnie chłopiec, którym wszyscy tak bardzo się przejmują?
— Słyszałaś?
— Zawsze nadstawiam uszu. — Zwracając się do Cienia, dodała: — Nie wchodź im w drogę. Na świecie jest zbyt wiele tajnych stowarzyszeń, które nie znają miłości ani lojalności — związki handlowe, niezależne, rządowe. Wszystkie siedzą w tej samej łodzi — od ledwie sprawnych, po niezwykle niebezpieczne. Hej, stary wilku, słyszałam ostatnio dowcip, który mógłby ci się spodobać. Skąd wiadomo, że CIA nie uczestniczyła w zamachu na Kennedy’ego?
— Słyszałem go — odparł Wednesday.
— Szkoda. — Ponownie skupiła wzrok na Cieniu. — Ale te zbiry, których poznałeś, to coś zupełnie innego. Istnieją, bo wszyscy wiedzą, że muszą istnieć. — Opróżniła papierowy kubek czegoś, co wyglądało jak białe wino i wstała. — Cień to dobre imię — oznajmiła. — Mam ochotę na cappuccino. Chodźcie.
Ruszyła naprzód.
— A co z jedzeniem? — spytał Wednesday. — Nie możesz go tu zostawić.
Kobieta uśmiechnęła się do niego i wskazała dziewczynę z psem siedzącą nieopodal. Potem wyciągnęła ręce, jakby chciała objąć całą ulicę Haight i świat.
— Niechaj się pożywią — rzekła i odeszła. Cień i Wednesday dreptali w ślad za nią.
— Pamiętaj — powiedziała po drodze — jestem bogata. Świetnie sobie radzę. Czemu miałabym ci pomóc?
— Jesteś jedną z nas — odparł Wednesday. — Równie niekochaną, zapomnianą, nie wspominaną, jak my. To jasne, po której powinnaś stanąć stronie.
Dotarli do przydrożnej kafejki, weszli do środka, usiedli. Samotna kelnerka nosiła w brwi kolczyk jako oznakę kastową. Druga kobieta stała za ladą, obsługując ekspres. Kelnerka podeszła do nich z wystudiowanym uśmiechem, wskazała miejsca, przyjęła zamówienia.