Выбрать главу

Wielkanoc położyła szczupłą dłoń na grzbiecie kanciastej, szarej ręki Wednesdaya.

— Mówię przecież, że świetnie sobie radzę. W dni mojego święta ludzie wciąż ucztują, jedzą jajka i króliki, mięso i słodkości — symbole odrodzenia i kopulacji. Na czepkach noszą kwiaty; wręczają je sobie nawzajem. Czynią to wszystko w moim imieniu. Każdego roku jest ich coraz więcej. W moim imieniu, stary wilku.

— A ty pławisz się w ich miłości i wierze? — spytał cierpko.

— Nie bądź dupkiem. — Nagle w jej głosie zabrzmiało ogromne zmęczenie. Pociągnęła łyk cappuccino.

— To poważne pytanie, moja droga. Owszem, zgadzam się, że miliony ludzi wymieniają się drobiazgami w twoim imieniu, wciąż obchodzą rytuały twojego święta, łącznie z poszukiwaniem ukrytego jajka. Ale ilu z nich wie, kim jesteś? Co? Przepraszam panienko — ostatnie słowa padły pod adresem kelnerki.

— Jeszcze jedna kawa? — spytała.

— Nie, moja droga. Zastanawiałem się tylko, czy zechciałabyś rozstrzygnąć pewien spór między nami. Nie zgadzam się z przyjaciółką co do znaczenia słowa „Wielkanoc”. Może ty wiesz?

Dziewczyna spojrzała na niego, jakby spomiędzy jego warg zaczęły wyłazić zielone ropuchy.

— Nie znam się na chrześcijańskich świętach — oznajmiła w końcu. — Jestem poganką.

— To chyba z łaciny — wtrąciła kobieta zza lady. — Chodzi o zmartwychwstanie Chrystusa.

— Naprawdę? — spytał Wednesday.

— Jasne — odparła kobieta. — Wielkanoc, bo po jego śmierci nastała noc.

— Ofiara z syna. Oczywiście, logiczne założenie. — Kobieta uśmiechnęła się i wróciła do młynka do kawy. Wednesday spojrzał na kelnerkę. — Chyba rzeczywiście poproszę jeszcze jedną, jeśli to nie kłopot. Powiedz mi też, jako poganka, komu oddajesz cześć?

— Cześć?

— Zgadza się. Przypuszczam, że masz ich do wyboru, do koloru. Komu zatem poświęcony jest twój domowy ołtarz? Przed kim się korzysz, do kogo modlisz o świcie i zmroku?

Jej usta poruszyły się kilkakrotnie, nie wypowiadając ani jednego słowa.

— Pierwiastek żeński — oznajmiła w końcu. — To dodaje mocy, nam, kobietom. Rozumie pan?

— Istotnie. A ten twój pierwiastek żeński, czy on ma imię?

— To bogini wewnątrz nas wszystkich — odparła dziewczyna z kolczykiem we brwi. Jej policzki poróżowiały. — Nie potrzebuje imienia.

— Ach! — Wednesday westchnął, uśmiechając się drwiąco. — Czy zatem urządzacie sobie szalone bachanalia, pijecie czerwone jak krew wino o pełni księżyca, gdy szkarłatne świece płoną w srebrnych lichtarzach? Wchodzicie nago w morską pianę, nucąc ekstatyczne pieśni poświęcone bezimiennej bogini, podczas gdy fale liżą wam nogi i uda niczym języki tysiąca lampartów?

— Pan ze mnie szydzi — rzekła. — Nie robimy niczego podobnego. — Odetchnęła głęboko. Cień przypuszczał, że w duchu liczy do dziesięciu. — Jeszcze jakieś zamówienia? Kolejne cappuccino dla pani?

Jej uśmiech do złudzenia przypominał ten, którym obdarzyła ich na powitanie.

Pokręcili głowami. Kelnerka odwróciła się i zajęła następnym klientem.

— Oto — rzekł Wednesday — jedna z tych, którzy „nie mają wiary, więc nie dostąpią zabawy”. Chesterton. Poganka, akurat. A zatem, co? Wyjdziemy na ulicę, moja droga, i powtórzymy naszą próbę? Sprawdzimy, ilu przechodniów wie, że święta Wielkiej Nocy biorą swą nazwę od Eostre, Pogromczyni Nocy? Dobrze. Mam. Spytamy stu osób. Za każdą, która zna prawdę, będziesz mogła obciąć mi jeden z palców u rąk, a kiedy ich zabraknie, u nóg. Za każde dwadzieścia, które nie będą wiedziały, spędzisz noc, kochając się ze mną. Przyznasz, że masz spore szansę. Ostatecznie jesteśmy w San Francisco. Na tych stromych ulicach kręci się wielu niewiernych, pogan i wikkan.

Zielone oczy spojrzały na Wednesdaya. Cień uznał, że mają dokładnie ten odcień, co wiosenny liść, przez który prześwieca słońce. Wielkanoc milczała.

— Moglibyśmy spróbować — ciągnął Wednesday — ale skończyłbym z dziesięcioma palcami u rąk i nóg, i pięcioma nocami w twoim łóżku. Nie twierdź zatem, że oddają ci cześć i świętują twój dzień. Wymawiają twoje imię, ale nic ono dla nich nie znaczy. Absolutnie nic.

W jej oczach zakręciły się łzy.

— Wiem o tym — odparł cicho. — Nie jestem głupia.

— Nie — przyznał Wednesday. — Nie jesteś.

Za bardzo na nią naciska — pomyślał Cień.

Wednesday ze wstydem spuścił wzrok.

— Przepraszam.

Cień usłyszał w jego głosie prawdziwą szczerość.

— Potrzebujemy cię. Potrzebujemy twojej energii, twojej mocy. Zechcesz walczyć u naszego boku, gdy nadciągnie burza?

Kobieta zawahała się. Wokół lewego przegubu miała wytatuowany wianuszek niebieskich niezapominajek.

— Tak — powiedziała w końcu. — Chyba tak.

Wygląda na to, że jest wiele prawdy w starym powiedzonku — pomyślał Cień. — Jeśli potrafisz udawać szczerość, możesz dokonać wszystkiego. Nagle poczuł się winny, że to pomyślał.

Wednesday ucałował koniuszek palca i musnął nim policzek Wielkanocy. Wezwał kelnerkę, zapłacił za kawy, starannie odliczył pieniądze, składając je razem z rachunkiem, i wręczył dziewczynie.

Kelnerka odeszła, Cień jednak zawołał za nią.

— Proszę pani! Przepraszam. Chyba to pani upuściła.

Podniósł z podłogi dziesięciodolarowy banknot.

— Nie — odparła, patrząc na pieniądze w dłoni.

— Widziałem, jak upada — rzekł uprzejmie Cień. — Powinna pani przeliczyć.

Kelnerka policzyła trzymane w dłoni pieniądze i ze zdumieniem uniosła wzrok.

— Jezu, ma pan rację, przepraszam.

Wzięła dziesięciodolarówkę i odeszła.

Wielkanoc szła obok nich chodnikiem. Światło dnia zaczynało przygasać. Skinęła głową Wednesdayowi, po czym dotknęła ręki Cienia.

— O czym śniłeś zeszłej nocy?

— O ptakach gromu — odparł. — I górze z czaszek.

Skinęła głową.

— Wiesz, do kogo należały?

— Słyszałem głos — rzekł. — W mojej głowie. Powiedział mi… — Ponownie skinęła głową, czekając. — Twierdził, że są moje. Moje stare czaszki. Tysiące. Tysiące tysięcy.

Wielkanoc spojrzała na Wednesdaya.

— Powinieneś go zatrzymać. — Uśmiechnęła się promiennie. Potem poklepała Cienia po ramieniu i odeszła. Odprowadził ją wzrokiem, próbując — bez powodzenia — nie myśleć o jej ocierających się o siebie udach.

W taksówce w drodze na lotnisko Wednesday odwrócił się do Cienia.

— Co to było, ta dziesięciodolarówka?

— Nie dopłaciłeś. Musiałaby pokryć różnicę z własnej pensji.

— Co to cię, do diabła, obchodzi? — Wednesday sprawiał wrażenie naprawdę rozdrażnionego.

Cień zastanawiał się przez chwilę. W końcu rzekł:

— Nie chciałbym, żeby ktoś wyciął mi taki numer. Nie zrobiła przecież nic złego.

— Nie? — Wednesday spojrzał przed siebie. — Gdy miała siedem lat, zamknęła w szafie kociaka. Kilka dni słuchała, jak miauczał. Kiedy umilkł, wyciągnęła go z szafy, wsadziła do pudełka po butach i pogrzebała na podwórku. Chciała coś pogrzebać. Stale kradnie w każdym miejscu pracy. Zwykle to drobne sumy. W zeszłym roku odwiedziła babcię w domu opieki, do którego kazała ją oddać. Z jej stolika zabrała stary, złoty zegarek, a potem ruszyła na wyprawę po sąsiednich pokojach, kradnąc drobne sumki pieniędzy i osobiste pamiątki chorym starszym ludziom. Gdy wróciła do domu, nie wiedziała, co zrobić ze swymi łupami. Przerażona, że ktoś zacznie ich szukać, wyrzuciła wszystko, prócz gotówki.