— Już łapię — wtrącił Cień.
— Ma też bezobjawową rzeżączkę — ciągnął Wednesday. — Podejrzewa, że może być chora, ale nic z tym nie robi. Gdy ostatni chłopak oskarżył ją o to, że go zaraziła, zareagowała urazą, oburzeniem i więcej się z nim nie spotkała.
— To naprawdę niepotrzebne — powiedział Cień. — Mówiłem, że już chwytam. Możesz to zrobić z każdym? Opowiedzieć mi o nim same złe rzeczy?
— Oczywiście — zgodził się Wednesday. — Wszyscy postępują tak samo. Sądzą, że ich grzechy są oryginalne i wyjątkowe. Zwykle powtarzają się bez końca.
— I dlatego możesz jej ukraść dziesięć dolców?
Wednesday zapłacił taksówkarzowi. Obaj weszli do budynku lotniska i skierowali się do swojej bramki. Jeszcze nie wpuszczano na pokład.
— A co innego mogę robić? — spytał Wednesday. — Nie składają mi już w ofierze baranów ani byków, nie przysyłają mi dusz zabójców, niewolników, powieszonych na szubienicy, rozdziobanych przez kruki. To oni mnie stworzyli, a potem zapomnieli. Teraz odbieram im, co się da. Czyż to nie sprawiedliwe?
— Moja mama mawiała: „Życie nie jest sprawiedliwe” — zauważył Cień.
— Oczywiście, że tak — odparł Wednesday. — To jedno z mami — nych powiedzonek, podobnie jak: „Gdyby wszyscy twoi przyjaciele zeskoczyli z mostu, czy zrobiłbyś to samo?”.
— Oszukałeś dziewczynę na dziesięć dolców. Ja dałem jej dziesięć dolców — powiedział z uporem Cień. — Postąpiłem słusznie.
Obojętny głos oznajmił, że pasażerowie mogą wchodzić na pokład. Wednesday wstał.
— Obyś zawsze miał przed sobą równie jasny wybór.
Gdy Wednesday wysadził Cienia w Lakeside w środku nocy, mróz nieco zelżał. Wciąż było przyzwoicie zimno, ale już nie nieznośnie. Podświetlona tablica na ścianie banku M I pokazywała na przemian trzecią trzydzieści rano i minus dwadzieścia pięć stopni.
Była dziewiąta trzydzieści, gdy do drzwi mieszkania zastukał szef policji, Chad Mulligan, i spytał Cienia, czy znał dziewczynę nazwiskiem Alison McGovern.
— Nie sądzę — odparł Cień sennie.
— Oto jej zdjęcie — oznajmił Mulligan, demonstrując szkolną fotografię. Cień natychmiast rozpoznał, kogo przedstawia: dziewczynę z niebieskimi klamrami na zębach, tę, która dowiadywała się od przyjaciółki o wszelkich oralnych zastosowaniach tabletek Alka-Seltzer.
— A, tak, zgadza się. Jechała ze mną autobusem, kiedy tu przybyłem.
— Gdzie pan był wczoraj, panie Ainsel?
Cień poczuł, jak świat wiruje wokół niego. Wiedział, że nie ma nic na sumieniu (Jesteś skazańcem, łamiącym warunki zwolnienia, i żyjącym pod przybranym nazwiskiem — usłyszał spokojny szept w swym umyśle. — Czy to nie wystarczy?).
— W San Francisco — odparł — w Kalifornii. Pomagałem wujowi w transporcie łóżka z baldachimem.
— Masz może kupony biletów, coś w tym stylu?
— Jasne. — W kieszeni wciąż tkwiły odcinki kart pokładowych. Wyciągnął je. — Co się dzieje?
Chad Mulligan uważnie obejrzał kupony.
— Alison McGovern zniknęła. Pomagała ochotniczo w Towarzystwie Opieki nad zwierzętami. Karmiła je, wyprowadzała psy na spacer. Przychodziła na kilka godzin po szkole. Dolly Knopf, kierująca oddziałem Towarzystwa, zawsze odwoziła ją do domu, gdy zamykali. Wczoraj Alison nie dotarła na miejsce.
— Zniknęła?
— Tak. Jej rodzice zadzwonili do mnie wieczorem. Głupia mała jeździła czasami autostopem do siedziby Towarzystwa. Schronisko leży w Okręgu W, na uboczu. Rodzice zabraniali jej tego, ale tu u nas nie dzieje się nic złego… Ludzie nie zamykają nawet drzwi na noc, a dzieciaki i tak robią swoje. Spójrz więc jeszcze raz na zdjęcie.
Alison McGovern uśmiechała się. Na fotografii klamry na jej zębach były czerwone, nie niebieskie.
— Możesz powiedzieć z ręką na sercu, że jej nie porwałeś, nie zgwałciłeś i nie zamordowałeś?
— Byłem w San Francisco. I w życiu nie zrobiłbym czegoś takiego.
— Tak właśnie sądziłem, stary. To co, pomożesz nam jej szukać?
— Ja?
— Ty. Dziś rano zawiadomiliśmy oddziały poszukiwawcze. Jak dotąd, nic. — Westchnął. — Cholera, Mike, mam nadzieje, że zjawi się wkrótce w Minneapolis w objęciach młodego ćpuna.
— Myślisz, że to prawdopodobne?
— Na pewno możliwe. Dołączysz do grupy?
Cień przypomniał sobie spotkanie z dziewczyną w sklepie przemysłowo-gospodarczym Henningsa. Błysk nieśmiałego, niebieskiego uśmiechu, dostrzeżoną w jej twarzy zapowiedź przyszłej urody.
— Tak — rzekł.
W sieni remizy czekało ze dwadzieścia osób — mężczyzn i kobiet. Cień rozpoznał Hinzelmanna. Kilka innych twarzy także wydało mu się znajomych. Byli wśród nich policjanci i ludzie w brązowych mundurach biura szeryfa okręgowego. Chad Mulligan poinformował ich, co miała na sobie Alison w chwili zniknięcia (czerwony kombinezon, zielone rękawiczki, pod kapturem niebieską, wełnianą czapkę), i rozdzielił ochotników na trzyosobowe grupki — jedną z nich stanowili Cień, Hinzelmann i mężczyzna nazwiskiem Brogan. Przypomniał im, jak krótko trwa dzień, i że jeśli, nie daj Boże, znajdą ciało Alison, nie wolno im, absolutnie nie wolno, niczego ruszać, jedynie wezwać pomoc przez radio. Gdyby jednak wciąż żyła, mają ją ogrzać do chwili nadejścia pomocy.
Wkrótce znaleźli się w Okręgu W.
Hinzelmann, Brogan i Cień wędrowali brzegiem zamarzniętego strumienia. Przed odejściem każdej trójce wręczono małą krótkofalówkę.
Chmury wisiały nisko nad ziemią. Cały świat spowijała szarość. Przez ostatnich trzydzieści sześć godzin nie spadł ani płatek śniegu. W migotliwej śnieżnej pokrywie wyraźnie dostrzegali ślady stóp.
Brogan sprawiał wrażenie emerytowanego pułkownika — krótki wąs, posiwiałe skronie. Poinformował Cienia, że do niedawna pracował jako dyrektor liceum.
— Ale nie robiłem się młodszy. W dzisiejszych czasach wciąż uczę i reżyseruję szkolne przedstawienie. To zwykle najważniejsze wydarzenie sezonu. Trochę poluję, mam chatę nad Pike Lake. Spędzam tam stanowczo zbyt wiele czasu. — Gdy ruszali w drogę, Brogan rzekł: — Z jednej strony mam nadzieję, że ją znajdziemy. Z drugiej, jeśli w ogóle ktoś mają znaleźć, zdecydowanie wolałbym, żeby to był ktoś inny, nie my. Rozumiesz, co mam na myśli?
Cień dokładnie wiedział, co tamten ma na myśli.
Trzej mężczyźni niewiele rozmawiali. Szli naprzód, szukając czerwonego kombinezonu, zielonych rękawiczek, niebieskiej czapki, białego ciała. Od czasu do czasu Brogan, opiekujący się krótkofalówką, porozumiewał się z Chadem Mulliganem.
Na lunch zebrali się wszyscy w przejętym na tę okazję szkolnym autobusie. Szybko zjedli hot dogi, popijając gorącą zupą. Ktoś wskazał siedzącego na pobliskim drzewie sokoła, ktoś inny odparł, że bardziej przypomina jastrzębia. Ptak jednak odleciał i dyskusja skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Hinzelmann opowiedział im historię o trąbce dziadka, o tym, jak grał na niej podczas wielkich mrozów, lecz na zewnątrz było tak zimno, że ze stodoły, w której ćwiczył dziadek, nie wydobywał się żaden dźwięk.
— Potem, gdy wrócił do domu, odłożył trąbkę na miejsce przy piecu, by odtajała. Tej nocy rodzina leżała już w łóżkach, gdy nagle z trąbki wydobyły się dźwięki. Tak bardzo przeraziły moją babkę, że omal nie urodziła na miejscu.