Выбрать главу

Wdowa Paris odwiedzała starą niewolnicę raz czy dwa razy w tygodniu. Po miesiącu przyniosła jej podarki: wstążkę do włosów, ciasto z makiem i czarnego koguta.

— Mamo Zouzou — powiedziała dziewczyna. — Czas, abyś nauczyła mnie tego, co wiesz.

— Tak — odparła Mama Zouzou, która wiedziała, skąd wieje wiatr. A poza tym, wdowa Paris wyznała, iż urodziła się ze zrośniętymi palcami u nóg, co oznaczało, że była bliźniaczką i zabiła drugie dziecko w łonie matki. Jaki wybór miała Mama Zouzou?

Nauczyła dziewczynę, że dwie gałki muszkatołowe zawieszone na sznurku wokół szyi, póki sznurek nie pęknie, uleczą szmery w sercu, a gołąb, który nigdy nie latał, rozcięty nożem i ułożony na głowie pacjenta sprowadzi gorączkę. Pokazała, jak przygotować woreczek życzeń: małą skórzaną sakiewkę, zawierającą trzynaście groszy, dziewięć nasion bawełny i szczecinę czarnego wieprza, i jak pocierać woreczek, by życzenia się spełniały.

Wdowa Paris uczyła się wszystkiego, o czym mówiła jej Mama Zouzou, nie interesowali jej jednak bogowie, nie tak naprawdę. Wolała sprawy praktyczne. Z radością dowiadywała się, że jeżeli zanurzyć żywą żabę w miodzie i umieścić w mrowisku, wśród oczyszczonych białych kości znajdzie się płaską kostkę w kształcie serca i drugą, zakończoną haczykiem. Kość z haczykiem trzeba wpiąć w ubranie osoby, która ma nas pokochać, tę w kształcie serca ukryć w bezpiecznym miejscu (jeśli bowiem zginie, kochanek odwróci się od nas niczym wściekły pies). Jeżeli zrobi się to jak należy, ukochana osoba stanie się nasza.

Dowiadywała się, że proszek z wysuszonego węża dosypany po pudru nieprzyjaciółki wywołuje ślepotę i że nieprzyjaciółkę można zmusić, by się utopiła, jeżeli zabierze się jej sztukę bielizny, odwróci na lewą stronę i o północy pogrzebie pod cegłą.

Mama Zouzou pokazała wdowie Paris cudowny Korzeń Świata, wielkie i małe korzenie Jana Zdobywcy. Pokazała jej smoczą krew, walerianę, pięciopalczastą trawę. Pokazała jak parzyć herbatkę śmierci, przygotowywać wodę „idź za mną” i magiczną wodę shingo.

Wszystkiego tego uczyła wdowę Paris, która jednak sprawiła zawód starej kobiecie. Mama Zouzou dokładała wszelkich starań, by wpoić jej ukryte prawdy, głęboką wiedzę, opowiedzieć o Papie Legbie, o Mawu, o Aido-Hwedo, o wężu voudon i pozostałych. Lecz wdowy Paris (teraz zdradzę wam nazwisko, pod którym się urodziła i które później rozsławiła; brzmiało ono Marie Laveau, ale nie ta wielka Marie Laveau, o której słyszeliście; to była jej matka, która później została wdową Glapion) nie interesowali bogowie odległych krain. Santo Domingo było żyzną glebą dla afrykańskich bogów; ta ziemia, z jej kukurydzą i melonami, langustami i bawełną, okazała się nieprzyjazna i jałowa.

— Ona nie chce wiedzieć — skarży się Mama Zouzou Clementine, swej powiernicy, która zbiera pranie z wielu domów w sąsiedztwie, zasłony i kapy na łóżka. Policzek Clementine pokrywają blizny po oparzeniach; jedno z jej dzieci ugotowało się żywcem, gdy przewrócił się miedziany kocioł z wrzątkiem.

— Zatem jej nie ucz — mówi Clementine.

— Uczę ją, lecz ona nie dostrzega tego, co najcenniejsze — widzi tylko, co może osiągnąć. Daję jej diamenty, a ją pociągają wyłącznie śliczne szkiełka. Daję jej flaszkę najlepszego Clareta, a ona pije wodę z rzeki; daję jej przepiórki, a ona chce jeść pieczonego szczura.

— Czemu zatem upierasz się przy niej? — pyta Clementine.

Mama Zouzou wzrusza szczupłymi ramionami, uschnięta ręka kołysze się lekko.

Nie potrafi odpowiedzieć. Mogłaby rzec, że uczy, bo jest wdzięczna za to, że żyje. I tak jest w istocie. Widziała zbyt wiele śmierci. Mogłaby też powiedzieć, że śniła, iż pewnego dnia niewolnicy powstaną, tak jak powstali (i zostali pokonani) w La-Place. Wie jednak w głębi serca, że bez afrykańskich bogów, bez pomocy Legby i Mawu, nigdy nie pokonają swych białych panów. Nie powrócą do ojczyzny.

Kiedy ocknęła się owej straszliwej nocy niemal dwadzieścia lat wcześniej i poczuła zimną stal między żebrami, w tym momencie życie Mamy Zouzou dobiegło kresu. Teraz była kimś, kto już nie żyje, kto jedynie nienawidzi. Gdyby spytać ją o nienawiść, nie potrafiłaby opowiedzieć o dwunastoletniej dziewczynce na śmierdzącym statku. Wydarzenia te zatarły się w jej wspomnieniach. Przeżyła zbyt wiele chłost i bicia, zbyt wiele nocy w kajdanach, zbyt wiele rozstań, zbyt wiele bólu. Mogłaby opowiedzieć o swym synu, o tym, jak odcięto mu kciuk, gdy pan odkrył, że chłopiec potrafi czytać i pisać. Mogłaby opowiedzieć o córce, dwunastoletniej i już w ósmym miesiącu ciąży z nadzorcą, o tym, jak wykopali w czerwonej ziemi dziurę na ciężarny brzuch córki i wychłostali ją aż do krwi. Mimo starannie wykopanego otworu córka straciła dziecko i umarła w sobotni ranek, gdy biali siedzieli w kościele…

Zbyt wiele bólu.

— Czcij ich — powiedziała Mama Zouzou do młodej wdowy Paris na moczarach, w godzinę po północy. Nagie do pasa stały obok siebie, pocąc się w wilgotnym nocnym powietrzu; ich skóra połyskiwała w blasku białego księżyca.

Mąż wdowy Paris, Jacques (którego śmierć trzy lata później wywołała sporo komentarzy), opowiedział Marie o bogach z Santo Domingo. Jej jednak to nie obchodziło. Moc czerpie się z rytuałów, nie od bogów.

Mama Zouzou i wdowa Paris zawodziły, tupały i kołysały się na bagnach. Śpiewały pieśń czarnych węży — wolna kolorowa kobieta i niewolnica o uschniętej ręce.

— Jest w tym coś więcej niż zapewnienie sobie dobrobytu i pokonywanie wrogów — powtarzała Mama Zouzou.

Wiele słów ceremonii, słów, które niegdyś znała i które znał jej brat, umknęło już z jej pamięci. Powiedziała ślicznej Marie Laveau, że słowa nie mają znaczenia, jedynie melodie, rytmy. I gdy tak śpiewa i tańczy na bagnach, nawiedza ją niezwykła wizja. Widzi przed sobą rytmy pieśni, rytm calindy, bambouli, wszystkie rytmy Afryki Równikowej rozchodzące się po ziemi. Wkrótce cały kraj drży i kołysze się w rytm starych bogów, których krainę opuściła. I w głębi serca, tam na bagnach, rozumie, że nawet to nie wystarczy.

Obraca się do ślicznej Marie i dostrzega siebie jej oczami: starą czarnoskórą kobietę o pomarszczonej twarzy i kościstej ręce, sztywno wiszącej u boku, o oczach, które widziały dzieci walczące z psami o jedzenie. Ogląda samą siebie i po raz pierwszy doświadcza wstrętu i lęku, jaki czuje młoda kobieta.

A potem śmieje się, kuca i podnosi zdrową ręką węża, długiego jak młode drzewko, grubego niczym lina.

— Proszę — mówi. — Oto nasz voudon.

Wrzuca nie stawiającego oporu węża do koszyka trzymanego w dłoni przez żółtą Marie.

I wówczas w blasku księżyca po raz ostatni nawiedziła ją wizja. Mama Zouzou ujrzała swego brata Agasu — nie dwunastolatka z targu w Bridgeport, lecz rosłego mężczyznę, łysego, ukazującego w uśmiechu wybite zęby, o plecach pokrytych głębokimi bliznami. W jednej ręce trzymał maczetę, z prawej pozostał tylko kikut.

Sięgnęła ku niemu zdrową lewą ręką.

— Zostań jeszcze chwilę — szepnęła. — Wkrótce przybędę. Wkrótce będę z tobą.

A Marie Paris pomyślała, że stara kobieta mówi do niej.

ROZDZIAŁ DWUNASTY