Выбрать главу

To coś wyglądało jak mechaniczny pająk — błękitny metal, połyskujące światełka wyświetlaczy. Wielkością dorównywało traktorowi. Przycupnęło u stóp wzgórza, wśród rozrzuconych wokół kości. Obok każdej płonął migotliwy ogieniek, niewiele większy od płomyka świecy.

Wednesday nakazał gestem Cieniowi trzymać się jak najdalej od owych przedmiotów. Cień odsunął się na bok, co okazało się błędem: pośliznął się na szklistej ścieżce, powinęia mu się noga i runął w dół zbocza, turlając się, ślizgając, obijając. Po drodze chwycił obsydianową iglicę. Krawędź rozdarła skórzaną rękawicę, jakby zrobiono ją z papieru.

Zatrzymał się na dole — pomiędzy mechanicznym pająkiem a kośćmi.

Wyciągnął rękę, próbując odepchnąć się od ziemi, i odkrył, że dotyka czegoś, co przypomina kość udową, i nagle…

…stał w blasku dnia, paląc papierosa i zerkając na zegarek. Otaczały go samochody — niektóre puste, inne nie. Żałował, że wypił ostatnią filiżankę kawy, bo strasznie chciało mu się siku i pełny pęcherz doskwierał coraz bardziej.

Jeden z miejscowych policjantów podszedł do niego — wielki mężczyzna o sumiastych, przyprószonych siwizną wąsach. Zdążył już zapomnieć jego nazwisko.

— Nie wiem, jakim cudem ich zgubiliśmy — mówi Miejscowy Policjant przepraszającym tonem.

— To było złudzenie optyczne — odpowiada. — Zdarzają się przy niezwykłych warunkach pogodowych, mgle i tak dalej. Miraż. Jechali inną drogą. A nam zdawało się, że są na tej.

Miejscowy Policjant patrzy na niego rozczarowany.

— Och, myślałem, że to może coś jak z Archiwum X.

— Niestety, nic tak pasjonującego.

Dolegają mu hemoroidy. Zaczyna czuć pierwsze swędzenie w tyłku i wie, że wkrótce zacznie go piec. Bardzo chciałby wrócić do Waszyngtonu. Żałuje, że nie może schować się za jakimś drzewem, bo coraz bardziej chce mu się sikać. Odrzuca papierosa i przydeptuje go nogą.

Miejscowy Policjant podchodzi do jednego z radiowozów i mówi coś do kierowcy. Obaj kręcą głowami.

On sięga po telefon, przyciska Menu i znajduje hasło „Pralnia”, które, gdy je wpisywał, wydało mu się niezwykle śmieszne — aluzja do serialu „Człowiek z U.N.C.L.E”. Patrząc na nie, uświadamia sobie, że się pomylił, że w serialu był krawiec. Chodziło mu o „Get Smart”. Po tych wszystkich latach wciąż czuje się dziwnie i nieco niezręcznie, ponieważ jako dzieciak nie zdawał sobie sprawy, że to komedia; brał wszystko na serio…

Kobiecy głos w telefonie:

— Tak?

— Mówi pan Town. Do pana Worlda.

— Chwileczkę. Zobaczę, czy może odebrać.

Cisza. Town krzyżuje nogi, podciąga pasek spodni — musi zrzucić pięć kilo — tak by nie uciskał pęcherza. Po chwili w słuchawce odzywa się uprzejmy głos:

— Słucham, panie Town.

— Zgubiliśmy ich — mówi Town. Czuje nagły ucisk w żołądku. — To byli oni. Dranie. Cholerne skurwysyny. Ci sami, którzy zabili Woody’ego i Stone’a, takich dobrych, porządnych ludzi.

Town bardzo chce zerżnąć panią Stone, ale wie, że jest jeszcze za wcześnie, by zacząć działać. Na razie więc zaprasza ją co parę tygodni na obiad, inwestując w przyszłość, a ona przyjmuje to z wdzięcznością…

— Jak?

— Nie wiem. Zorganizowaliśmy blokadę. Nie mieli gdzie skręcić, ale i tak zniknęli.

— Jeszcze jedna z tajemnic życia. Nie przejmujcie się. Uspokoiłeś miejscowych?

— Powiedziałem, że to złudzenie optyczne.

— Kupili to?

— Prawdopodobnie.

Głos pana Worlda brzmiał niezwykle znajomo — co za dziwna myśl; pracuje z nim przecież od dwóch lat, rozmawia co dzień. Oczywiście, że zna jego głos.

— Do tej pory zdążyli już uciec.

— Czy mam posłać ludzi do rezerwatu i spróbować ich przechwycić?

— Gra niewarta świeczki. Zbyt wiele problemów z jurysdykcją, a ja nie zdążę pociągnąć za wszystkie niezbędne sznurki. Mamy mnóstwo czasu. Po prostu wracaj tutaj. Cały czas próbuję zorganizować spotkanie.

— Kłopoty?

— Mnóstwo urażonych ambicji. Zaproponowałem, żeby zorganizować je tutaj. Techniczni chcą się spotkać w Austin, czy może w St. Jose. Gracze w Hollywood. Niematerialni na Wall Street. Każdy chce urządzić spotkanie na swoim podwórku. Nikt nie zamierza ustąpić.

— Mam coś zrobić?

— Na razie nie. Powarczę na jednych, pogłaszczę drugich. Znasz to.

— Tak, proszę pana.

— Powodzenia, Town.

Koniec rozmowy.

Town myśli, że powinien był zamówić oddział SWAT i zaatakować pieprzonego Winnebago, albo zaminować drogę, albo walnąć w nich taktycznym pociskiem jądrowym, żeby pokazać skurwielom, że nie żartuje. Pan World powiedział mu kiedyś: „Piszemy przyszłość ognistymi literami”, a pan Town myśli: Jezu, jeśli zaraz się nie odleję, stracę nerkę, pęknie mi na kawałki. Zupełnie jak mawiał jego ojciec, gdy podróżowali razem, kiedy Town był jeszcze dzieckiem. Na autostradzie ojciec powtarzał zawsze: „Zaczynają mi pływać zęby”. Pan Town jeszcze teraz słyszał jego głos w uszach: ostry jankeski akcent. „Będę musiał się odlać, synu. Zaczynają mi pływać zęby”…

…w tym momencie Cień poczuł dłoń, rozginającą kolejno jego palce, zaciśnięte wokół kości. Nie musiał już się załatwić. To był ktoś inny. Stał pod gwiazdami na szklistej, skalnej równinie.

Wednesday ponownie nakazał mu gestem milczenie. Ruszył naprzód. Cień podążył jego śladem.

Mechaniczny pająk poruszył się ze zgrzytem i Wednesday zamarł. Cień zatrzymał się, czekając. Po bokach pająka przebiegły migotliwe serie zielonych światełek. Cień starał się nie oddychać zbyt głośno.

Myślał o tym, co zdarzyło się przed chwilą — zupełnie, jakby spojrzał przez okno do wnętrza czyjegoś umysłu. A potem zrozumiał. Pan World. To mnie jego głos wydał się znajomy. To była moja myśl, nie Towna, dlatego wydawała się taka dziwna. Próbował zidentyfikować ów głos, przypisać do jakiejś kategorii. Nie potrafił jednak.

W końcu to do mnie dotrze — pomyślał Cień. — Wcześniej czy później.

Zielone światełka zmieniły barwę; stały się niebieskie, potem czerwone, przygasły i pająk przysiadł na swych metalowych nogach. Wednesday znów ruszył naprzód: samotna postać pod gwiazdami, w szerokim kapeluszu. Postrzępiony czarny płaszcz łopotał, unoszony porywami wiatru znikąd. Laska postukiwała w szklisty kamień.

Gdy metalowy pająk stał się już tylko odległym błyskiem w świetle gwiazd, daleko na równinie, Wednesday odezwał się cicho:

— Możemy już bezpiecznie rozmawiać.

— Gdzie jesteśmy?

— Za kulisami.

— Słucham?

— Potraktuj to jako kulisy, drugą stronę, coś jak w teatrze. Po prostu zabrałem nas z widowni za kulisty. To taki skrót.

— Kiedy dotknąłem tamtej kości, znalazłem się w umyśle faceta nazwiskiem Town. Współpracuje z resztą drani. Nienawidzi nas.

— Tak.

— Ma szefa, pana Worlda, który kogoś mi przypomina, ale nie wiem kogo. Zaglądałem do głowy Towna — a może znalazłem się w niej? Nie mam pewności.

— Czy wiedzą, dokąd się kierujemy?

— Myślę, że w tej chwili odwołują poszukiwania. Nie chcą jechać za nami do rezerwatu. Idziemy do rezerwatu?

— Może.

Wednesday na moment wsparł się na lasce, po czym podjął przerwaną wędrówkę.

— Co to było, ten pająk?

— Materializacja wzorca. Wyszukiwarka.