— Czy one są niebezpieczne?
— Dożyłem mojego wieku, bo zawsze zakładam najgorsze.
Cień uśmiechnął się.
— A ile właściwie masz lat?
— Tyle co mój język — odparł Wednesday — i kilka miesięcy więcej niż moje zęby.
— Trzymasz karty tak blisko przy orderach — zauważył Cień — że czasami nie jestem nawet pewien, czy to naprawdę karty.
Wednesday jedynie mruknął coś w odpowiedzi.
Każde kolejne wzgórze okazywało się trudniejsze do pokonania.
Cień poczuł pierwszy ból głowy. Światło gwiazd pulsowało i jego rytm odbijał się echem w skroniach i piersi Cienia. U stóp następnego wzgórza Cień potknął się, otworzył usta, by coś powiedzieć, i bez ostrzeżenia zwymiotował.
Wednesday sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął małą piersiówkę.
— Napij się — polecił. — Ale tylko łyk.
Płyn w środku był ostry, cuchnący, parował w ustach niczym dobry koniak, choć nie smakował alkoholem. Wednesday zabrał piersiówkę i ją schował.
— Niedobrze jest, gdy widzowie znajdują się nagle za kulisami. To dlatego źle się czujesz. Musimy się pospieszyć i zabrać cię stąd.
Dalej poszli szybciej. Wednesday maszerował miarowo, Cień potykał się od czasu do czasu, lecz po lekarstwie czuł się lepiej. W ustach pozostał mu smak skórki pomarańczowej, olejku rozmarynowego, mięty i goździków.
Nagle towarzysz chwycił go za rękę.
— Tam! — Wskazał dwa identyczne pagórki ze zwykłej, szklistej skały, po lewej stronie. — Przejdź między nimi, obok mnie.
Zrobili tak. Zimne powietrze i jasne dzienne światło jednocześnie uderzyły Cienia w twarz.
Stali w połowie zbocza łagodnego wzgórza. Mgła zniknęła. Dzień był słoneczny i mroźny, niebo miało barwę doskonałego błękitu. U stóp wzgórza dostrzegł żwirową drogę, na której podskakiwała czerwona furgonetka — maleńka jak dziecięcy samochodzik. Z pobliskiego budynku ulatywał drzewny dym, unoszony porywami wiatru. Wyglądało to, jakby ktoś wziął starą przyczepę i trzydzieści lat temu upuścił ją na zbocze. Dom był wielokrotnie naprawiany, połatany, a w niektórych miejscach także rozbudowany.
Gdy się zbliżyli, drzwi się otwarły i ze środka spojrzał na nich mężczyzna w średnim wieku o bystrych oczach i ustach niczym szrama po nożu.
— A niech mnie! Słyszałem, że wybiera się do mnie dwóch białych. Dwóch białych w Winnebago. Słyszałem też, że zabłądzili, jak to zwykle biali, jeśli nie mają swoich drogowskazów. I spójrzcie tylko na tych dwóch nieszczęśników na progu. Wiecie, że jesteście na ziemi Lakotów? — Włosy miał siwe i długie.
— Od kiedy to jesteś Lakotą, stary oszuście? — Wednesday miał na sobie płaszcz i czapkę z nausznikami i Cieniowi wydało się nagle nieprawdopodobne, że zaledwie kilka chwil temu pod gwiazdami jego towarzysz był ubrany w postrzępioną pelerynę i szerokoskrzydły kapelusz. — Witaj, Whiskey Jacku. Umieram z głodu, a mój przyjaciel przed chwilą wyrzygał śniadanie. Zaprosisz nas do środka?
Whiskey Jack podrapał się pod pachą. Odziany w niebieskie dżinsy, podkoszulkę szarą jak włosy i mokasyny, zdawał się nie dostrzegać zimna.
— Tu mi się podoba. Wejdźcie do środka, biali ludzie, którzy zgubiliście swego Winnebago.
Wewnątrz przyczepy w powietrzu unosił się gęściejszy dym. Dostrzegli drugiego człowieka, siedzącego przy stole. Ten mężczyzna był bosy, odziany w skóry zwierząt. Jego własna skóra miała kolor kory.
Wednesday uśmiechnął się radośnie.
— No, no — rzekł. — Wygląda na to, że nasze spóźnienie okazało się owocne. Whiskey Jack i Johnny Jabłko. Dwa ptaszki w garści.
Mężczyzna przy stole, Johnny Jabłko, popatrzył na Wednesdaya. Potem sięgnął dłonią do kroku, pomacał i rzekł:
— I znów się mylisz. Mojego ptaszka nie masz w garści. Jest tam, gdzie być powinien. — Zerknął na Cienia i uniósł rękę w powitalnym geście. — Jestem John Chapman. Nie zwracaj uwagi na to, co mówi o mnie twój szef. Jest dupkiem, był dupkiem i zawsze nim będzie. Niektórzy ludzie tak po prostu mają. Nic nie poradzisz.
— Mike Ainsel — przedstawił się Cień.
Chapman potarł palcami zarośnięty podbródek.
— Ainsel — powtórzył. — To nie nazwisko, ale może być. Jak cię zwą?
— Cień.
— Zatem ja też będę ci mówił Cień. Hej, Whiskey Jacku. — Tak naprawdę jednak nie mówi wcale „Whiskey Jack”, uświadomił sobie Cień. Wymawiał zbyt wiele sylab. — Jak tam żarcie?
Whiskey Jack wziął drewnianą łyżkę i podniósł pokrywkę czarnego, żelaznego garnka, w którym coś bulgotało na kuchni.
— Gotowe — oznajmił.
Wziął z półki cztery plastikowe miski, rozłożył do nich łyżką zawartość garnka i ustawił na stole. Potem otworzył drzwi, wyszedł na śnieg i wyciągnął z zaspy plastikowy kanisterek. Przyniósł go do środka i nalał cztery duże szklanki mętnego, żółtobrą-zowego płynu. Ustawił je obok misek. W końcu znalazł cztery łyżki i usiadł przy stole, zapraszając gości.
Wednesday podejrzliwie podniósł szklankę.
— Wygląda jak szczyny.
— Wciąż je pijesz? — spytał Whiskey Jack. — Wy, biali, naprawdę macie świra. To jest znacznie lepsze. — A potem dodał, zwracając się do Cienia: — To gulasz z dzikiego indyka, a Johnny przyniósł jabcoka.
— Słaby jabłkowy cydr. Nie lubię mocnych alkoholi. Mieszają ludziom w głowach.
Gulasz okazał się doskonały. Podobnie cydr. Cień zmusił się, by jeść powoli, dokładnie przeżuwać mięso, nie przełykać zachłannie. Był głodniejszy, niż przypuszczał. Dołożył sobie gulaszu, dolał cydru.
— Dotarły do mnie plotki, że rozmawiasz z różnymi ludźmi i proponujesz im najróżniejsze rzeczy. Ponoć namawiasz staruszków do wstąpienia na ścieżkę wojenną — zagadnął John Chapman.
Cień i John Chapman zmywali. Resztę gulaszu schowali do plastikowych pojemników. Whiskey Jack ustawił je w śniegu i nakrył pustą skrzynką, by wiedzieć, gdzie są.
— To całkiem trafne podsumowanie.
— Oni zwyciężą — oznajmił Whiskey Jack tonem nie dopuszczającym dyskusji. — Już zwyciężyli, wy przegraliście. Tak jak to było z białymi i z moim ludem. Zwykle wygrywali, a gdy przegrywali, zawierali układy, potem je łamali, i znów zwyciężali. Nie zamierzam walczyć w kolejnej przegranej sprawie.
— I nie patrz też na mnie — dodał John Chapman. — Bo gdybym nawet stanął po waszej stronie — a tego nie zrobię — i tak na nic się nie przydam. Te cholerne szczury odrzuciły mnie, kompletnie zapomniały — urwał, po czym dodał: — Paul Bunyan. — Powoli pokręcił głową i powtórzył: — Paul Bunyan.
Cień nigdy nie słyszał tak głębokiej nienawiści w dwóch równie prostych słowach.
— Paul Bunyan? A co on zrobił?
— Zajął miejsce w ich głowach — wtrącił Whiskey Jack. Wyżebrał od Wednesdaya papierosa i obaj zapalili.
— To tak jak z tymi idiotami, którzy uważają, że kolibry przejmują się swoją linią, próchnicą zębów czy innymi bzdurami, i chcą im oszczędzić kontaktu z cukrem, białą śmiercią — wyjaśnił Wednesday. — Wypełniają zatem karmniki dla kolibrów pieprzonym słodzikiem. Ptaki piją płyn i umierają, bo w ich jedzeniu brakuje kalorii, choć brzuszki mają pełne. Tak samo wygląda sprawa z Paulem Bunyanem. Nikt nigdy nie opowiadał historii o Paulu Bunyanie. Nikt nie wierzył w Paula Bunyana. Paul Bunyan to produkt nowojorskiej agencji reklamowej. Wyszedł z niej w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku i napełnił mityczny brzuch narodu pustymi kaloriami.