— Halo? — powiedział. — Kto tam?
Nikt nie odpowiedział. W słuchawce zapadła nagła cisza, potem rozległ się słaby śmiech, tak słaby, że Cień nie miał pewności, czy go sobie nie wyobraził.
W ciągu następnych tygodni odbył kilka kolejnych wypraw z Wednesdayem.
Czekał w kuchni domku na Rhode Island, nasłuchując, podczas gdy Wednesday sprzeczał się w zaciemnionej sypialni z kobietą, która nie chciała wyjść z łóżka. Nie pozwalała też Wednesdayowi ani Cieniowi spojrzeć sobie w twarz. W lodówce trzymała foliową torbę pełną świerszczy i drugą, z truchłami małych myszek.
W klubie rockowym w Seattle Cień patrzył, jak Wednesday, przekrzykując zespół, wita młodą kobietę o krótkich rudych włosach i skórze pokrytej niebieskimi tatuowanymi spiralami. Rozmowa musiała pójść nieźle, bo Wednesday rozstał się z kobietą, mając szeroki uśmiech na twarzy.
W pięć dni później Cień czekał w wynajętym wozie. Wednesday wyszedł skrzywiony z holu biurowca w Dallas, wsiadł do środka, trzasnął drzwiami i przez chwilę siedział w milczeniu.
— Jedź — polecił w końcu, po czym dodał: — Pieprzeni Albań — czycy. Jakby kogokolwiek interesowali.
Po trzech dniach polecieli do Boulder i w miłej atmosferze zjedli lunch z pięcioma młodymi Japonkami. Był to posiłek pełen wzajemnych grzeczności. Cień wstał od niego niepewny, czy cokolwiek ustalono, Wednesday jednak sprawiał wrażenie zadowolonego.
Cień zaczynał tęsknić za powrotami do Lakeside. Miał tu spokój i czuł się mile widziany.
Każdego ranka, gdy nie przebywał w rozjazdach, przejeżdżał przez most na rynek. Kupował dwa pierożki u Mabel, jednego jadł na miejscu, popijając kawą. Jeśli ktoś zostawił gazetę, czytał ją, choć nie interesował się nowinami na tyle, by samemu za nie płacić.
Drugi pierożek zabierał ze sobą w papierowej torebce i zjadał na lunch.
Pewnego ranka czytał „USA Today”, gdy Mabel odezwała się do niego:
— Hej, Mike. Dokąd się dziś wybierasz?
Niebo miało barwę jasnego błękitu. Poranna mgła pozostawiła na drzewach grubą warstwę szronu.
— Sam nie wiem — przyznał Cień. — Może znów przejdę się leśnym szlakiem.
Dolała mu kawy.
— Byłeś kiedyś na wschodzie, w Okręgu Q? Jest tam całkiem ładnie. Wystarczy pójść dróżką naprzeciwko sklepu z dywanami na Dwudziestej Alei.
— Nie. Nigdy tam nie byłem.
— Cóż — odparła. — To całkiem ładne miejsce.
Było niezwykle ładne. Cień zaparkował samochód na skraju miasta i ruszył poboczem krętej wiejskiej drogi, okrążającej wzgórza na wschód od Lakeside. Każde ze wzgórz porastały bez-listne klony, białe jak kość brzozy, ciemne świerki i sosny.
Przez jakiś czas dotrzymywał mu towarzystwa mały ciemny kot barwy ziemi, o białych przednich łapkach. Cień podszedł do niego. Zwierzę nie uciekło.
— Hej, kocie — pozdrowił go Cień.
Kot przechylił głowę i spojrzał na niego szmaragdowymi oczami. A potem syknął — nie na niego, lecz na coś po drugiej stronie drogi, coś, czego Cień nie widział.
— Spokojnie — rzucił Cień.
Kot umknął pospiesznie i zniknął na polu starej niezebranej kukurydzy.
Za następnym zakrętem Cień ujrzał niewielki cmentarz, pełen zwietrzałych nagrobków. Na kilku z nich spoczywały wiązanki świeżych kwiatów. Cmentarza nie otaczał płot ani ogrodzenie, jedynie rząd niskich drzew morwowych, pochylonych pod ciężarem lodu i wieku. Cień przekroczył pryzmę śniegu na poboczu. Wejścia na cmentarz strzegły dwa kamienne słupy, których nie łączyła brama. Przeszedł między nimi i znalazł się pośród nagrobków.
Długą chwilę spacerował po cmentarzu, oglądając groby. Nie znalazł żadnej inskrypcji nowszej niż z 1969 roku. Oczyścił ze śniegu solidnego granitowego anioła i oparł się o niego.
Wyjął z kieszeni papierową torebkę, odwinął pierożek i odła-mał czubek. W zimowym powietrzu rozszedł się obłoczek pary. Pachniała bardzo zachęcająco. Cień odgryzł duży kęs.
Coś zaszeleściło za jego plecami. Przez moment wydało mu się, że to kot, potem jednak poczuł perfumy, a pod nimi smród rozkładu i zgnilizny.
— Proszę, nie patrz na mnie — powiedziała zza jego pleców.
— Witaj, Lauro — rzekł Cień.
W jej głosie pobrzmiewało wahanie, może nawet nuta lęku.
— Cześć, piesku.
Odłamał kawałek pierożka.
— Spróbujesz?
Teraz stała tuż za nim.
— Nie — rzekła. — Zjedz sam. Ja już nie jadam.
Schrupał pierożek. Był bardzo dobry.
— Chcę na ciebie spojrzeć — oznajmił.
— Nie spodobam ci się.
— Proszę.
Okrążyła kamiennego anioła i Cień ujrzał ją w blasku dnia. Niektóre rzeczy się zmieniły, inne pozostały takie same. Jej oczy ani przekrzywiony, pełen nadziei uśmiech, nie uległy zmianie. Była tez niewątpliwie, bezdyskusyjnie martwa. Cień skończył pierożek, wyprostował się, wysypał okruchy z torebki, po czym złożył ją i schował do kieszeni.
Czas spędzony w zakładzie pogrzebowym w Kairze sprawił, że czuł się przy niej nieco mniej skrępowany. Nie wiedział jednak, co powiedzieć.
Zimne palce musnęły jego dłoń. Uścisnął je lekko. Poczuł, jak serce tłucze mu się w piersi. Bał się, najbardziej obawiał się normalności tej chwili. Czuł się tak dobrze z Laurą u boku, że chętnie pozostałby tu na wieki.
— Tęsknię za tobą — przyznał.
— Jestem tu — odparła.
— Wtedy właśnie najbardziej tęsknię. Kiedy tu jesteś. Gdy cię nie ma, gdy pozostajesz tylko duchem z przeszłości, marzeniem z innego życia, jest łatwiej.
Uścisnęła mu rękę.
— Jak tam śmierć? — spytał.
— Ciężka — odparła. — Trwam tak i trwam.
Oparła mu głowę na ramieniu i to niemal go załamało.
— Chcesz się przejść?
— Jasne. — Uśmiechnęła się do niego: nerwowy przekrzywiony uśmiech na martwej twarzy.
Wyszli z cmentarza, zmierzając drogą w stronę miasta. Trzymali się za ręce.
— Gdzie się podziewałeś? — spytała.
— Głównie tutaj.
— Od świąt zupełnie jakbym cię zgubiła. Czasami wiedziałam, gdzie jesteś, przez kilka godzin, kilka dni. Kręciłeś się w różnych miejscach. Potem znów mi znikałeś.
— Byłem w tym mieście — wyjaśnił. — W Lakeside. To poczciwe miasteczko.
— Ach tak.
Nie miała już na sobie niebieskiego kostiumu, w którym ją pochowano. Zamiast tego była opatulona w kilka swetrów, długą ciemną spódnicę i wysokie bordowe buty. Cień pogratulował jej wyboru.
Laura pochyliła głowę i uśmiechnęła się.
— Czyż nie są wspaniałe? Znalazłam je w świetnym sklepie w Chicago.
— Czemu zatem przyjechałaś tu z Chicago?
— Już jakiś czas temu wyjechałam z Chicago, piesku. Zmierzałam na południe. Zimno mnie męczy. Można by sądzić, że powinnam czuć się w nim dobrze, ale nie. To ma chyba coś wspólnego ze śmiercią. Nie czuję zimna jak zimno, tylko jak nicość. A po śmierci jedyną rzeczą, jakiej naprawdę się boimy, jest właśnie nicość. Wybierałam się do Teksasu. Zamierzałam spędzić zimę w Galveston. W dzieciństwie też tam zimowałam.
— Chyba nie — wtrącił Cień. — Nigdy o tym nie wspominałaś.
— Nie? Może więc chodziło o kogoś innego. Pamiętam mewy — rzucanie w powietrze okruchów chleba dla mew, setek mew. Całe niebo wypełniało się mewami, które trzepotały skrzydłami i porywały okruchy z powietrza. — Urwała. — Jeśli ja tego nie widziałam, to chyba ktoś inny.