Выбрать главу

Zza zakrętu wynurzył się samochód. Kierowca pomachał im. Cień odpowiedział pozdrowieniem. Czuł się cudownie, mogąc spacerować z żoną.

— To miłe — powiedziała Laura, jakby czytała mu w myślach.

— Tak — odparł Cień.

— Kiedy nadeszło wezwanie, musiałam się pospieszyć. Właśnie przekroczyłam granicę Teksasu.

— Wezwanie?

Uniosła wzrok. Wisząca na szyi złota moneta zalśniła.

— Miałam wrażenie, jakby coś mnie wzywało. Zaczęłam o tobie myśleć, o tym, jak bardzo pragnę cię zobaczyć. Zupełnie jakby ogarnął mnie głód.

— I wiedziałaś, że tu jestem?

— Tak. — Zatrzymała się. Zmarszczyła brwi. Górne zęby nacisnęły dolną siną wargę, przygryzając ją lekko. Z namysłem przekrzywiła głowę. — Tak. Nagle już wiedziałam. Sądziłam, że to ty mnie przyzywasz, ale się myliłam, prawda?

— Tak.

— Nie chciałeś mnie widzieć.

— Nie o to chodzi. — Zawahał się. — Nie, nie chciałem cię widzieć. To za bardzo boli.

Śnieg chrzęścił im pod stopami. W promieniach słońca lśnił niczym brylanty.

— To musi być trudne — zauważyła Laura — nie żyć.

— Chcesz powiedzieć, że śmierć jest dla ciebie trudna? Posłuchaj, wciąż próbuję się dowiedzieć, jak cię ożywić. Chyba jestem na dobrym tropie.

— Nie — zaprotestowała. — To znaczy jestem wdzięczna i mam nadzieję, że ci się uda. Zrobiłam mnóstwo złych rzeczy. — Potrząsnęła głową. — Ale mówiłam o tobie.

— Ja żyję — powiedział Cień. — Nie jestem martwy, pamiętasz?

— Nie jesteś martwy — zgodziła się. — Ale nie mam pewności, czy jesteś też do końca żywy. Niezupełnie.

Nie tak powinna potoczyć się ta rozmowa, pomyślał Cień. Wszystko wygląda nie tak.

— Kocham cię — oznajmiła Laura obojętnie. — Jesteś moim pieskiem, ale po śmierci pewne rzeczy widać wyraźniej. Zupełnie jakby nikogo nie było. Wiesz, jesteś niczym wielka, przypominająca mężczyznę dziura w materii świata. — Zmarszczyła czoło. — Nawet gdy byliśmy razem. Uwielbiałam twoje towarzystwo. Kochałeś mnie, zrobiłbyś dla mnie wszystko. Czasami jednak wchodziłam do pokoju i zdawało mi się, że nikogo tam nie ma. Potem zapalałam albo gasiłam światło i uświadamiałam sobie, że tam jesteś: siedzisz samotnie, nie czytasz, nie oglądasz telewizji, niczego nie robisz.

Nagle uścisnęła go, jakby chciała złagodzić swe słowa.

— Najlepszą rzeczą w Robbiem było to, że on kimś był. Czasami palantem, czasami frajerem, uwielbiał też kochać się przed lustrem, żeby mógł patrzeć, jak mnie pieprzy, ale on żył, piesku. Pragnął różnych rzeczy. Zapełniał przestrzeń. — Umilkła. Spojrzała na niego, lekko przechyliła głowę. — Przepraszam. Zraniłam twoje uczucia?

Cień nie ufał własnemu głosowi, więc jedynie potrząsnął głową.

— To dobrze — rzekła. — Dobrze.

Zbliżali się do miejsca, w którym zaparkował samochód. Cień czuł, że powinien coś powiedzieć — „kocham cię” albo „proszę, nie odchodź”, albo „przykro mi”, słowa, które zwykle łatają rozmowy, skręcające bez ostrzeżenia w mrok. Zamiast tego rzekł:

— Ja nie jestem martwy.

— Może nie — zgodziła się. — Ale czy na pewno jesteś żywy?

— Spójrz na mnie.

— To nie jest odpowiedź — odparła jego martwa żona. — Gdybyś był żywy, wiedziałbyś o tym.

— I co teraz?

— Cóż — rzekła — spotkałam się z tobą. Znów ruszam na południe.

— Z powrotem do Teksasu?

— Gdzieś, gdzie jest ciepło. Nieważne gdzie.

— Ja muszę tu czekać — oznajmił Cień. — Na wezwanie szefa.

— To nie jest życie — powiedziała Laura.

Westchnęła, po czym uśmiechnęła się tym samym uśmiechem, który nieodmiennie poruszał mu serce. Za każdym razem, gdy tak się uśmiechała, czuł się jak podczas pierwszego spotkania.

Spróbował ją objąć, ona jednak pokręciła głową i cofnęła się. Usiadła na skraju zasypanego śniegiem stołu piknikowego, odprowadzając go wzrokiem.

INTERLUDIUM

Zaczęła się wojna i nikt się nie zorientował. Zbliżała się burza i nikt o tym nie wiedział.

Opadająca stalowa belka na Manhattanie na dwa dni zablokowała ulicę. Zabiła dwoje pieszych, arabskiego taksówkarza i pasażera taksówki.

Kierowca ciężarówki z Denver został znaleziony martwy w domu. Obok trupa leżało narzędzie mordu: zakrzywiony młotek o gumowej rękojeści. Mężczyzna miał nietkniętą twarz, lecz tył głowy zmiażdżony. Na lustrze w łazience brązową szminką wypisano kilka słów w obcym alfabecie.

W sortowni pocztowej w Phoenix, w stanie Arizona, pewien człowiek oszalał, wpadł w szał, jak to powiedziano w dzienniku, i zastrzelił Terry’ego „Trolla” Evensena, upiornie otyłego niezgrabnego mężczyznę, który samotnie mieszkał w przyczepie. Strzelał też do kilku innych osób w sortowni, lecz zginął wyłącznie Evensen. Sam strzelec — z początku uważano, że to niezadowolony pracownik poczty — nigdy nie został schwytany ani zidentyfikowany.

— Szczerze mówiąc — powiedział w dzienniku o piątej przełożony Terry’ego „Trolla” Evensona — jeśli ktokolwiek u nas miał dostać świra, stawiałbym na samego Trolla. Facet w porządku, ale dość dziwny. Nigdy nic nie wiadomo, prawda?

Kiedy później w dzienniku powtórzono wiadomość o śmierci Evensena, fragment ten został z niej wycięty.

W Montanie znaleziono zwłoki dziewięciu anachoretów. Reporterzy zastanawiali się, czy to nie przypadek zbiorowego samobójstwa, wkrótce jednak ogłoszono przyczynę śmierci — zatrucie czadem ze starego piecyka.

Na cmentarzu w Key West zbezczeszczono kryptę.

W Idaho pociąg pasażerski uderzył w ciężarówkę UPS, zabijając kierowcę. Żaden z pasażerów nie ucierpiał.

Na tym etapie była to jeszcze zwykła zimna wojna, niby-wojna, w której nie da się zwyciężyć ani przegrać.

Wiatr poruszał gałęziami drzew. Z ogniska wzlatywały skry. Nadciągała burza.

* * *

Królowa Saby, półkrwi demon ze strony ojca — tak przynajmniej powiadali ludzie — czarownica, mądra kobieta, królowa rządząca Sabą, gdy Saba była najbogatszą krainą świata, kiedy korzenie, klejnoty i pachnące drewno zabierano stamtąd łodziami i karawanami wielbłądów i rozwożono do wszystkich zakątków świata, królowa, której już za życia oddawano cześć, a najmędrsi królowie uznawali ją za boginię, stoi na chodniku Bulwaru Zachodzącego Słońca o drugiej nad ranem, patrząc tępo na przejeżdżające samochody, niczym wulgarna plastikowa panna młoda na czamo-białym neonowym torcie. Soi tak, jakby chodnik należał do niej, podobnie jak noc, która ją otacza.

Gdy ktoś patrzy wprost na nią, jej usta poruszają się, jak gdyby mówiła do siebie. Kiedy obok przejeżdżają mężczyźni w samochodach, ona patrzy im w oczy i uśmiecha się lekko.

To była długa noc.

To był długi tydzień i długie cztery tysiące lat.

Bilquis szczyci się faktem, że nikomu niczego nie zawdzięcza. Pozostałe dziewczęta na ulicy mają swoich alfonsów, mają nałogi, dzieci, ludzi, którzy zabierają im pieniądze. Ale nie ona.

W jej zawodzie nie pozostała już ani odrobina świętości. Ani odrobinka.

Tydzień temu w Los Angeles zaczęły padać deszcze, zamieniając ulice w tory przeszkód, zmywając błoto ze zboczy wzgórz i zwalając domy w kaniony, spłukując świat do rynsztoków i odpływów, topiąc włóczęgów i bezdomnych obozujących w betonowym korycie rzeki. Gdy w Los Angeles pada deszcz, jego nadejście zawsze zaskakuje ludzi.