Ostatni tydzień Bilquis spędziła pod dachem. Niezdolna stać na chodniku, zwinęła się w kłębek na łóżku w pokoju barwy surowej wątróbki, słuchając deszczu bębniącego o metalową skrzynkę naokiennego klimatyzatora. Cały czas zamieszczała ogłoszenia w Internecie. Zostawiła słówko zachęty w adult-friendfinder.com, LA-escorts.com, Classyhollywoodbabes.com, zarejestrowała anonimowy adres poczty elektronicznej. Z dumą myśli o zdobywaniu nowych terytoriów, lecz denerwuje się — długi czas unikała pozostawiania po sobie śladów. Nigdy nie zamieściła nawet najmniejszego ogłoszenia na tylnych stronach L.A. Weekly. Próbowała sama dobierać sobie klientów, znaleźć wzrokiem, węchem, dotykiem tych, którzy oddadzą jej cześć, tak jak tego pragnie, którzy pozwolą jej porwać się bez reszty…
Nagle, gdy tak stoi, drżąc, na rogu ulicy (późnolutowe deszcze już minęły, lecz przyniesiony z nimi chłód pozostał w mieście), przychodzi jej do głowy, że ma jednak nałóg, równie potężny jak uzależnienie dziwek od kokainy czy cracku. To ją niepokoi. Jej wargi znów się poruszają. Gdybyśmy byli dość blisko owych rubinowych ust, usłyszelibyśmy:
„Stanę, a obieżę miasto. Po ulicach i po rynkach szukać będę, którego miłuje dusza moja”, szepcze do siebie kobieta. „Na łóżku moim w nocy szukałam tego, którego miłuje dusza moja. Niech mnie pocałuje pocałowaniem ust swoich. Miły mój mnie, a ja jemu”.
Bilquis ma nadzieję, że koniec deszczów sprowadzi z powrotem klientów. Przez większą część roku krąży po tych samych dwóch czy trzech przecznicach na Bulwarze Zachodzącego Słońca, napawając się chłodnym nocnym powietrzem. Raz na miesiąc opłaca funkcjonariusza LAPD, który zastąpił poprzedniego faceta biorącego łapówki. Tamten zniknął. Nazywał się Jerry LeBec, jego zniknięcie pozostało tajemnicą. Miał obsesję na punkcie Bilquis. Zaczął ją śledzić. Pewnego popołudnia ocknęła się, zaskoczona hałasem. Otworzyła drzwi mieszkania i znalazła Jer-ry’ego LeBeca w cywilnym stroju, klęczącego i kołyszącego się na przetartej wykładzinie. Kłaniał się nisko, czekając, by wyszła. Hałasem, który usłyszała, było tłuczenie głowy mężczyzny o jej drzwi. LeBec zakołysał się na kolanach.
Pogładziła jego włosy, poleciła, żeby wszedł do środka. Później włożyła jego ubranie do plastikowego czarnego worka na śmieci i cisnęła do zsypu za hotelem kilka przecznic dalej. Jego broń i portfel umieściła w torbie na zakupy, obsypała fusami po kawie i zgniłym jedzeniem. Podwinęła górną część torby i wrzuciła ją do kosza na śmieci na przystanku autobusowym.
Nie zachowywała pamiątek.
Pomarańczowe nocne niebo migocze na zachodzie w rytm odległych błyskawic, szalejących nad morzem, i Bilquis wie, że wkrótce znów zacznie padać. Wzdycha. Nie chce dać się złapać deszczowi. Wróci do mieszkania, postanawia. Wykąpie się, ogoli nogi — ma wrażenie, że nieustannie nie robi nic, tylko goli nogi — i zaśnie.
Rusza zatem chodnikiem w stronę szczytu wzgórza, gdzie czeka jej samochód.
Za jej plecami rozbłyskują reflektory. Bilquis odwraca się i uśmiecha, lecz uśmiech zastyga jej na twarzy, gdy widzi zbliżającą się długą białą limuzynę. Ludzie w limuzynach chcą się pieprzyć w limuzynach, a nie w prywatności pokoju Bilquis. Ale może to inwestycja na przyszłość?
Przyciemnione okno opada z szumem. Bilquis, uśmiechnięta, podchodzi do limuzyny.
— Hej, złotko — mówi. — Szukasz czegoś?
— Słodkiej miłości — słyszy głos dobiegający z tylnej kanapy. Bilquis zagląda do środka, tyle ile może przez uchylone okno. Zna dziewczynę, która wsiadła do limuzyny z pięcioma pijanymi futbolistami i trafiła do szpitala. Tu jednak siedzi tylko jeden facet, i to dość młody. Nie sprawia wrażenia wyznawcy, lecz pieniądze, dobre pieniądze, przechodzące z jego dłoni do jej, także mają w sobie energię — kiedyś nazywano ją baraką — która może się przydać, a w dzisiejszych czasach niczego nie można marnować.
— Ile? — pyta mężczyzna.
— Zależy, czego chcesz i jak długo to ma potrwać — mówi Bilquis. — A także czy cię na to stać. — Czuje sączący się przez okno zapach dymu, woń płonących obwodów i rozgrzanych mechanizmów. Drzwi otwierają się od wewnątrz.
— Mogę zapłacić za wszystko, czego zapragnę — oznajmia klient.
Bilquis pochyla się i rozgląda. W wozie nie ma nikogo więcej, tylko klient, pulchny dzieciak o nalanej twarzy, który jest jeszcze zbyt młody na drinka. Nie widzi nikogo innego, toteż wsiada do środka.
— Bogaty dzieciak, co? — rzuca.
— Jeszcze bogatszy. — Grubas powoli podnosi się ze skórzanego siedzenia. Ona uśmiecha się.
— Mmm, rozgrzewasz mnie, złotko — mówi. — Pracujesz pewnie w jednym z tych dotcomów, o których tyle czytałam.
On sapie z zadowolenia, dyszy niczym ropucha.
— Tak. Między innymi. Jestem techniczny.
Samochód rusza.
— Powiedz mi zatem — ciągnie facet — Bilquis, czy chciałabyś ssać mi fiuta?
— Jak mnie nazwałeś?
— Bilquis — powtarza. A potem śpiewa głosem nie stworzonym do śpiewania. — Jesteś niematerialną dziewczyną, żyjącą w materialnym świecie. — W jego słowach jest coś sztucznego, wyćwiczonego, jakby trenował tę scenę co dzień przed lustrem.
Ona przestaje się uśmiechać. Jej twarz się zmienia, staje się czujniejsza, ostrzejsza, twardsza.
— Czego chcesz?
— Już mówiłem, słodkiej miłości.
— Dam ci wszystko, czego zapragniesz. — Bilquis wie, że musi wydostać się z limuzyny. Wóz jedzie zbyt szybko, by mogła wyskoczyć, zrobi to jednak, jeśli nie zdoła się wykręcić. Nie podoba jej się to wszystko.
— Czego chcę. O tak. — Tłusty chłopak urywa, lubieżnie oblizuje wargi. — Pragnę czystego świata, chcę, aby jutro należało do mnie. Pragnę ewolucji, dewolucji i rewolucji. Chcę, by nasi pobratymcy przeszli z pogranicza do głównego nurtu. Twoi kryją się pod ziemią. Niesłusznie. Musimy zająć należne nam miejsce, świecić. Sam przód. Wy od tak dawna tkwicie pod ziemią, że nie potraficie posługiwać się oczami.
— Nazywam się Ayesha — mówi Bilquis. — Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Przy tej ulicy pracuje druga dziewczyna, to ona nazywa się Bilquis. Możemy wrócić na Bulwar Zachodzącego Słońca, znajdziemy ją, możemy zrobić trójkąt…
— Och, Bilquis. — Chłopak wzdycha teatralnie. — Na świecie jest ograniczona ilość wiary. Oni nie dadzą nam już jej więcej. To przepaść wierzeniowa. — A potem znów zaczyna śpiewać fałszywym nosowym głosem Jesteś analogową dziewczyną, żyjącą w cyfrowym świecie”. Limuzyna skręca zbyt szybko i młodzieniec leci wprost na nią. Kierowca jest ukryty za przyciemnioną szybą. Bilquis ogarnia irracjonalne przekonanie, że nikt nie kieruje wozem, że biała limuzyna słucha samej siebie, krążąc po Beverly Hills niczym wielki metalowy żuk.
A potem mężczyzna wyciąga rękę i stuka w przyciemnioną szybę.
Samochód zwalnia. Nim jeszcze zupełnie się zatrzymuje, Bilquis otwiera drzwi i ni to wyskakuje, ni wypada na asfalt. Znajduje się na jezdni na zboczu, po lewej ma strome wzgórze, po prawej krawędź jaru.
Limuzyna stoi bez ruchu.
Zaczyna padać. Wysokie obcasy Bilquis ślizgają się pod nią i uginają. Kopnięciem zrzuca buty i biegnie przemoknięta do suchej nitki, szukając miejsca, gdzie mogłaby zejść z drogi. Boi się. Owszem, ma moc, ale to moc głodu, moc cipy. Od bardzo dawna utrzymywała ją przy życiu, do innych celów jednak muszą jej wystarczyć bystre oczy i umysł, wzrost i siła.