Po prawej, na wysokości kolan, wznosi się metalowa barierka, nie pozwalająca samochodom spaść ze zbocza wzgórza. Deszcz płynie ze szczytu, przemieniając szosę w rzekę. Stopy Bilquis zaczynają krwawić.
Przed nią, w dole, rozciągają się światła Los Angeles, elektryczna migotliwa mapa wymyślonego królestwa, niebiosa na ziemi. Bilquis wie, że jeśli zdoła zejść z drogi, będzie bezpieczna. „Czarnam, ale piękna”, powtarza w myślach, zwracając się do nocy i deszczu. „Różą jestem Szarona, jako lilia między cierniem. Obłóżcie mię kwieciem, osypcie mię jabłkami, boć mdleję od miłości”.
Na nocnym niebie płonie zielonkawa błyskawica. Bilquis potyka się, ześlizguje kilka kroków, obdzierając ze skóry łokieć i nogę. Zrywa się z ziemi i dostrzega światła jadącego w jej stronę samochodu. Wóz zbliża się zbyt szybko, niebezpiecznie, i Bilquis zastanawia się, czy skoczyć na prawo, gdzie mógłby przygnieść ją do zbocza, czy też w lewo, w dół. Biegnie przez drogę, zamierzając wdrapać się na górę po mokrej ziemi, a biała limuzyna pędzi ku niej z prędkością stu kilometrów na godzinę, może ślizga się po mokrej nawierzchni, a ona wyciąga ręce, chwytając ziemię i kępy chwastów. Wie, że wdrapie się na górę i ucieknie, i w tym momencie mokra ziemia ustępuje i Bilquis leci z powrotem na drogę.
Samochód uderza w nią z silą, która zgniata mu maskę z przodu i wyrzuca kobietę w powietrze niczym lalkę. Bilquis ląduje na jezdni za wozem. Uderzenie miażdży jej miednicę, uszkadza czaszkę. Po twarzy spływają zimne krople deszczu.
Zaczyna przeklinać swego zabójcę: przeklinać bezgłośnie, bo nie może poruszyć ustami. Przeklina jego jawę i sen, życie i śmierć. Przeklina, jak tylko potrafi przeklinać ktoś mający ojca demona.
Trzask drzwi. Ktoś zbliża się do niej.
— Byłaś analogową dziewczyną — śpiewa młodzieniec, fałszując — żyjącą w cyfrowym świecie — po czym mówi: — wy pieprzone Madonny. Same pieprzone Madonny.
Odchodzi.
Trzask drzwi.
Limuzyna cofa się i powoli przejeżdża po niej po raz pierwszy. Koła miażdżą jej kości. A potem wóz wraca.
Gdy w końcu odjeżdża i znika w dole zbocza, pozostawia na jezdni ochłap czerwonego mięsa, ledwie przypominający człowieka. Wkrótce deszcz spłukuje resztę śladów.
INTERLUDIUM 2
— Cześć, Samantho.
— Mags? To ty?
— A któżby inny? Leon mówił, że kiedy brałam prysznic, dzwoniła ciocia Sammy.
— Pogadaliśmy sobie. Słodki z niego dzieciak.
— Owszem, chyba go sobie zatrzymam.
Chwila pełnej skrępowania ciszy, szmer na linii. A potem:
— Sammy, jak tam w szkole?
— Dają nam tydzień wolnego. Problemy z ogrzewaniem. A jak tam życie w Północnych Lasach?
— Mam nowego sąsiada. Umie robić sztuczki z monetami. W kolumnie listów „Nowin z Lakeside” toczy się ostra dyskusja na temat propozycji nowego podziału gruntów miejskich przy starym cmentarzu na południowo-wschodnim brzegu jeziora. Twoja rozmówczyni musi napisać stanowczy tekst od redakcji, podsumowujący zdanie gazety tak, by nikogo nie urazić i w ogóle nie ujawnić, co o tym myślimy.
— Brzmi nieźle.
— Ale takie nie jest. W zeszłym tygodniu zniknęła Alison Mc — Govern — najstarsza córka Jilly i Staną McGovemow. Kilka razy opiekowała się Leonem.
Usta otwierają się, by coś powiedzieć, i zamykają bezdźwięcznie.
— To okropne.
— Tak.
— A co… — Wszystko, co mogłaby powiedzieć, musiałoby ranić, toteż pyta: — Ładny jest?
— Kto?
— Sąsiad.
— Nazywa się Ainsel. Mike Ainsel. Jest w porządku. Dla mnie za młody. Wielki facet, wygląda… jak brzmi to słowo? Na „m”.
— Mięśniak? Mistyk? Męski? Mąż?
Krótki śmiech.
— Owszem, wygląda mi na męża. To znaczy, żonaci faceci zachowują się nieco inaczej. I on ma w sobie coś z tego. Ale tak naprawdę chodziło mi o melancholię. Wygląda melancholijnie.
— I mrocznie?
— Nieszczególnie. Gdy się wprowadził, sprawiał wrażenie bezradnego. Nie wiedział nawet, jak uszczelnić okna przed mrozem. Teraz też wydaje się, że nie do końca wie, co tu robi. Gdy tu jest, to jest. Potem znów go nie ma. Od czasu do czasu widuję go, jak spaceruje.
— Może szykuje się do napadu na bank?
— Tak właśnie myślałam.
— Nieprawda. To mój pomysł. Posłuchaj, Mags, jak ty się czujesz? W porządku?
— Tak.
— Naprawdę?
— Nie.
Długa cisza.
— Wybieram się do ciebie.
— Sammy, nie.
— Po tym weekendzie, nim uruchomią ogrzewanie i szkoła znów się zacznie. Będziemy się świetnie bawić. Pościelisz mi na kanapie i któregoś wieczoru zaprosisz na obiad tajemniczego sąsiada.
— Sam, nie baw się w swatkę.
— Kto tu się bawi w swatkę? Po Claudine, piekielnej suce, może na jakiś czas wrócę do chłopców. Kiedy jechałam stopem do El Paso na święta, poznałam miłego faceta.
— Sam, musisz przestać jeździć autostopem.
— A jak inaczej dotrę do Lakeside?
— Alison McGovern też jeździła stopem. Nawet w tak spokojnym mieście to niebezpieczne. Prześlę ci pieniądze. Przyjedź autobusem.
— Nic mi nie będzie.
— Sammy…
— W porządku, Mags. Wyślij mi pieniądze, jeśli dzięki temu będziesz lepiej sypiać.
— Wiesz, że będę.
— Zgoda, szefowo. Uściśnij ode mnie Leona. Powiedz, że przyjeżdża ciocia Sammy i tym razem nie wolno mu chować zabawek w jej łóżku.
— Powiem. Nie obiecuję, że to coś da. Kiedy więc cię oczekiwać?
— Jutro wieczorem. Nie musisz wychodzić po mnie na stację. Poproszę Hinzelmanna, by podwiózł mnie Tessie.
— Za późno. Tessie tkwi już w naftalinie. Ale Hinzelmann i tak cię podrzuci. Lubi cię. Słuchasz jego historii.
— Może to on powinien napisać za ciebie tekst. Pomyślmy… o nowym podziale ziemi przy starym cmentarzu. Tak się składa, że wiosną 1902 roku mój dziadunio zastrzelił przy starym cmentarzu jelenia. Brakowało mu pocisków, użył więc pestki z wiśni, którą zapakowała mu na obiad moja babcia. Pestka wbiła się w czaszkę jelenia, a ten uciekł jak ścigany przez piekielną sforę. Dwa lata później dziadunio odwiedził tamtą okolicę i ujrzał rosłego jelenia, któremu między rogami wyrastało wiśniowe drzewko. Zastrzelił go i babcia narobiła dość placków z wiśniami, by wystarczyło ich do następnego czwartego lipca…
Obie się roześmiały.
INTERLUDIUM 3
— W ogłoszeniu piszą, że szukacie ludzi.
— Zawsze kogoś szukamy.
— Mogę pracować tylko nocą. Czy to problem?
— Raczej nie. Dam pani papiery. Pracowała już pani na stacji benzynowej?
— Nie, ale to chyba nie może być trudne?
— Nie jest to fizyka kwantowa. Przepraszam, że to mówię, proszę pani, ale nie wygląda pani najlepiej.
— Wiem. To choroba. Wygląda gorzej, niż jest w istocie. Nie zagraża życiu.
— W porządku. Może pani zostawić papiery tutaj. Naprawdę brakuje nam ludzi na nocnej zmianie. Nazywamy ją zmianą zombi, bo gdy pracuje się na niej zbyt długo, tak właśnie człowiek się czuje. Dobrze… Lamo?
— Lauro.
— Lauro. W porządku. Mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci kontakty ze świrami, bo oni przyjeżdżają głównie nocą.