Выбрать главу

— Proszę go nie zgubić — rzekł. — W środku jest całe moje życie.

Kobieta odebrała mu portfel i zapewniła, że będzie bezpieczny. Poprosiła Chada o potwierdzenie. Chad, unosząc głowę znad ostatniego dokumentu, oznajmił, że Liz mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie zgubiła niczego, co należało do więźnia.

Cień, przebierając się, wsunął do skarpetki cztery banknoty studolarowe, które wyciągnął wcześniej z portfela, a także srebrną dolarówkę z głową Wolności, którą ukrył w dłoni, opróżniając kieszenie.

— Przepraszam — spytał grzecznie — czy mógłbym skończyć czytać książkę?

— Przykro mi, Mike. Takie są przepisy — odparł Chad.

Liz zaniosła rzeczy Cienia do pokoju z tyłu. Chad oznajmił, że zostawi go w fachowych rękach funkcjonariusz Butę. Liz słuchała ze znużoną, obojętną miną. Chad wyszedł. Zadzwonił telefon i Liz — funkcjonariusz Butę — podniosła słuchawkę.

— W porządku — powiedziała. — W porządku. Żaden problem. Dobrze. Nie ma sprawy. Dobrze.

Odłożyła słuchawkę i skrzywiła się.

— Jakiś problem? — spytał Cień.

— Tak. Nie. W pewnym sensie. Przysyłają po ciebie kogoś z Milwaukee.

— To w czym rzecz?

— Muszę trzymać cię tu przez trzy godziny — oznajmiła. — A tamta cela — wskazała pomieszczenie przy drzwiach ze śpiącym mężczyzną — jest zajęta. Pilnujemy go, bo groził samobójstwem. Nie powinnam cię wsadzać razem z nim. Nie ma jednak sensu odsyłać cię do więzienia, a potem wypisywać. — Pokręciła głową. — No i chyba nie chcesz siedzieć tam. — Pokazała pustą celkę, w której się przebierał. — Ma zepsuty kibel. Potwornie śmierdzi, prawda?

— Tak. Obrzydliwie.

— To kwestia humanitaryzmu. Im szybciej dostaniemy nowy budynek, tym lepiej. Nie mogę się już doczekać. Jedna z kobiet, które były tu wczoraj, musiała spuścić tampon, chociaż mówiłam, żeby tego nie robić. Do tego służą kosze na śmieci. Tampony i podpaski zatykają rury. Każdy spuszczony tampon kosztuje okręg setki dolarów opłat hydraulicznych. Mogę więc zostawić cię tutaj, ale w kajdankach, albo idziesz do celi. — Spojrzała na niego. — Wybieraj.

— Nie przepadam za kajdankami, ale dobrze.

Liz odpięła od paska parę kajdanek i poprawiła tkwiący w kaburze pistolet, jakby chciała przypomnieć Cieniowi, że jest uzbrojona.

— Ręce za plecy — poleciła. Kajdanki były bardzo ciasne. Cień miał szerokie przeguby. Potem policjantka założyła mu łańcuchy na kostki i posadziła na ławce po drugiej stronie lady, przy ścianie. — Jeśli nie będziesz mi przeszkadzać, to ja nie będę przeszkadzać tobie — oznajmiła. Przekręciła telewizor tak, by Cień mógł patrzeć na ekran.

— Dzięki — rzekł.

— Gdy dostaniemy już nową siedzibę — odparła — nie będę musiała robić takich rzeczy.

„Tonight Show” dobiegł końca i zaczął się odcinek serialu „Zdrówko”. Cień nigdy nie oglądał „Zdrówka”. Widział w życiu tylko jeden odcinek — w którym córka Trenera przychodzi do baru — i to kilka razy. Już wcześniej zauważył, że jeśli nie ogląda się jakiegoś serialu, to przypadkowo stale natrafia się na ten sam odcinek. To pewnie jakieś prawo kosmiczne.

Funkcjonariusz Liz Butę przeciągnęła się wygodnie. Nie spała, ale z pewnością też nie czuwała. Nie dostrzegła zatem, że obsada „Zdrówka” nagle przestaje mówić i przerzucać się przycinkami, i spogląda z ekranu wprost na Cienia.

Diane, jasnowłosa barmanka, uważająca się za intelektualistkę, odezwała się pierwsza.

— Cień — powiedziała — tak bardzo się o ciebie martwiliśmy. Zupełnie jakbyś zniknął z powierzchni ziemi. Dobrze znów cię widzieć — mimo kajdan i pomarańczowej kreacji.

— Masz proste wyjście — wtrącił barowy nudziarz Cliff. — Uciec w sezonie szczytu łowieckiego. Wtedy wszyscy i tak ubierają się na pomarańczowo.

Cień milczał.

— Widzę, że odjęło ci mowę. — Dianę uśmiechnęła się. — Nieźle się ciebie naszukaliśmy.

Cień odwrócił wzrok. Funkcjonariusz Liz zaczęła cicho pochrapywać.

— Hej, frajerze! — warknęła Carla, drobna kelnereczka. — Przerywamy program, by pokazać ci coś, co sprawi, że zsikasz się w gacie. Gotowy?

Ekran zamigotał, poczerniał; na dole zaczął pulsować napis: PRZEKAZ NA ŻYWO. Cień usłyszał cichy, kobiecy głos:

— Nie jest jeszcze za późno, by przejść na stronę zwycięzcy. Masz jednak swobodę wyboru. Możesz pozostać tam, gdzie jesteś. To właśnie oznacza bycie Amerykaninem. Oto amerykański cud. Wolność i swoboda poglądów oznacza także swobodę wierzenia w niewłaściwe rzeczy, tak jak swoboda wypowiedzi daje prawo, by zachować milczenie.

Na ekranie pojawiła się ulica. Kamera ruszyła naprzód tak, jak ręczne kamery w filmach dokumentalnych.

Cały ekran wypełniła postać opalonego mężczyzny o rzednących włosach i nieco cierpiącym wyrazie twarzy. Mężczyzna stał pod ścianą, popijając kawę z plastikowego kubka. Spojrzał wprost do kamery.

— Terroryści ukrywają się pod zgrabnymi słówkami. Nazywają się bojownikami o wolność, lecz wy i ja dobrze wiemy, iż w istocie to zwykli mordercy. Stawiamy na szalę swoje życie, żeby coś zmienić.

Cień poznał ten głos. Kiedyś przebywał w głowie tego mężczyzny. Z wewnątrz pan Town brzmiał nieco inaczej — głos miał głębszy, dźwięczniejszy — ale bez wątpienia był to ten sam człowiek.

Kamera cofnęła się, pokazując, że pan Town stoi przed ceglanym budynkiem na zwykłej amerykańskiej ulicy. Nad drzwiami widniał cyrkiel i kompas z literą G.

— Wszyscy na miejsca — powiedział ktoś spoza kadru.

— Zobaczmy, co z kamerami wewnątrz — odezwała się spikerka.

Słowa NA ŻYWO nadal mrugały na dole ekranu. Teraz obraz ukazywał wnętrze niewielkiej sali, pogrążonej w półmroku. Na końcu siedziało dwóch mężczyzn, jeden z nich zwrócony plecami do kamery. Kamera dokonała chwiejnego najazdu. Na moment obraz rozmazał się, potem znów wyostrzył. Mężczyzna siedzący przodem do kamery wstał i zaczął krążyć tam i z powrotem niczym niedźwiedź na łańcuchu. To był Wednesday. Wyglądał, jakby w pewnym sensie nieźle się bawił. Sekundę później w głośniku pojawił się dźwięk.

To mówił człowiek zwrócony plecami do kamery:

— Dajemy wam szansę zakończenia wszystkiego. Tu i teraz. Koniec z rozlewem krwi, z agresją, bólem, utratą życia. Czy to nie warte poczynienia pewnych ustępstw?

Wednesday zatrzymał się i odwrócił. Jego nozdrza rozszerzyły się gwałtownie.

— Po pierwsze — warknął — musicie zrozumieć, że żądacie, bym przemawiał w imieniu nas wszystkich, co jest kompletną bzdurą. Po drugie, czemu w ogóle miałbym wierzyć, że dotrzymacie słowa?

Jego rozmówca poruszył głową.

— Nie doceniasz się — oznajmił. — Niewątpliwie wasza grupa nie ma przywódcy, ale ciebie przynajmniej słuchają. Zwracają uwagę na to, co mówisz. A co do mojego słowa, cóż, nasze rozmowy są filmowane i przekazywane na żywo. — Machnął ręką w stronę kamery. — Część waszych ogląda nas w tej chwili. Inni zobaczą nagranie. Kamera nie kłamie.

— Wszyscy kłamią — odparł Wednesday.

Cień rozpoznał głos mężczyzny zwróconego plecami do ekranu. To był pan World. Ten, który rozmawiał z Townem przez telefon, gdy Cień nawiedził głowę tamtego.

— Nie wierzysz, że dotrzymamy słowa? — spytał pan World.

— Wierze, że wasze obietnice stworzono, by je łamać, a przysięgi, by ich nie dotrzymywać. Ja natomiast dotrzymam słowa.

— Bezpieczeństwo to bezpieczeństwo — oznajmił pan World. — My zgodziliśmy się na rozejm. A przy okazji powinienem dodać, że twój młody protegowany znów znalazł się w naszych rękach.