Czernobog uniósł kluczyk i uśmiechnął się szeroko.
— Ładne wąsy — zauważył Cień. — Pasują ci.
Czernobog pogładził je pożółkłym palcem.
— Dziękuję.
— Wednesday — powiedział Cień. — Naprawdę nie żyje? To nie był jakiś podstęp, prawda?
Uświadomił sobie, że choć wiedział, że to głupie, w głębi serca wciąż żywił nadzieję. Lecz teraz twarz Nancy’ego powiedziała mu wszystko, co musiał wiedzieć. Nadzieja zniknęła.
Zimno było i ciemno, gdy nawiedziła ją wizja, albowiem na najdalszej północy dzień pozostawał jedynie szarym półmrokiem w południe. Nadchodził i mijał, i znów nadchodził, krótka przerwa pomiędzy ciemnością.
Nawet wedle ówczesnych standardów nie byli zbyt dużym plemieniem: grupa wędrowców z północnych równin. Mieli własnego boga, czaszkę i skórę mamuta, z której skrojono prymitywny płaszcz. Nazywali go Nunyunnini. Gdy nie wędrowali, ich bóg spoczywał na drewnianym piedestale na wysokości głowy człowieka.
Ona była świętą kobietą szczepu, powiernicą sekretów. Nazywała się Atsula, lisica. Atsula wędrowała pomiędzy dwoma mężczyznami dźwigającymi na długich tykach boga, owiniętego w niedźwiedzie skóry, by nie mogły go ujrzeć oczy zwykłych śmiertelników. Nie wtedy, gdy nie był święty.
Włóczyli się po tundrze, rozbijając wszędzie namioty. Najpiękniejszy z nich, ze skóry karibu, także uważano za święty. W środku siedziało ich czworo: kapłanka Atsula, starszy szczepu Gugwei, przywódca wojenny Yanu i zwiadowczyni Kalanu. Atsula zwołała ich tam w dzień po tym, jak miała wizję.
Wcześniej zebrała nieco porostów, cisnęła je w ogień, potem uschniętą lewą ręką wrzuciła do ognia garść liści. Spłonęły, wydzielając palący szary dym. W powietrzu rozeszła się przenikliwa woń. Następnie kapłanka wzięła z półki drewniany kubek i podała go Gugweiowi. Kubek do połowy wypełniała ciemnożółta ciecz.
Atsula znalazła grzyby pungh — każdy z siedmioma kropkami; tylko prawdziwa święta kobieta mogła znaleźć grzyb o siedmiu kropkach — zebrała je w porze bezksiężycowej ciemności i wysuszyła, nawleczone na chrząstkę jelenia.
Wczoraj przed snem zjadła trzy suche kapelusze i nawiedziły ją sny pełne chaosu i strachu, białych świateł i szybkich ruchów, kamiennych gór pełnych światła strzelającego w górę niczym sople lodu. Nocą ocknęła się spocona, z brzuchem rozdętym od wody. Przykucnęła nad drewnianym kubkiem i napełniła go moczem. Potem wystawiła kubek przed namiot w śnieg i wróciła na posłanie.
Gdy się obudziła, zebrała kawałki lodu z drewnianego kubka, zostawiając wewnątrz ciemniejszy, bardziej skoncentrowany płyn.
I właśnie kubek z tym płynem podała teraz najpierw Gugweiowi, potem Yanu i Kalanu. Każde z nich pociągnęło długi łyk płynu. Jako ostatnia zrobiła to Atsula. Przełknęła, resztę wylała przed sobą na ziemię przed ich bogiem jako ofiarę dla Nunyunniego.
Siedzieli w zadymionym namiocie, czekając, by ich bóg przemówił. Na zewnątrz w ciemności wiatr skowyczał i zawodził.
Kalanu, zwiadowca, była kobietą, która ubierała się i poruszała jak mężczyzna. Wzięła sobie za żonę czternastoletnią Dalani. Teraz szybko zamrugała, wstała i podeszła do czaszki mamuta. Narzuciła na siebie płaszcz z mamuciej skóry, stanęła tak, że jej głowa znalazła się wewnątrz czaszki.
— W naszym kraju żyje zło — oznajmił Nunyunnini głosem Kalanu. — Ogromne zło. I jeśli pozostaniecie tutaj, w krainie waszych matek i matek waszych matek, wszyscy zginiecie.
Pozostała trójka słuchała.
— Czy to łowcy niewolników? Wielkie wilki? — spytał Gugwei o długich siwych włosach i twarzy pomarszczonej niczym szara kora drzewa cierniowego.
— To nie łowcy niewolników — odparł Nunyunnini, stara czaszka i skóra. — Nie wielkie wilki.
— Czy to głód? Czyżby nadciągał wielki głód? — dopytywał się Gugwei.
Nunyunnini milczał. Kałanu wynurzyła się z czaszki, czekając na pozostałych.
Gugwei narzucił płaszcz z mamuciej skóry i wsunął głowę do czaszki.
— To nie głód, jaki znacie — rzekł Nunyunnini ustami Gugwei — ego — choć będzie też głód.
— A zatem co to? — pytał Yanu. — Nie boję się, wszystkiemu stawię czoło. Mamy włócznie, mamy kamienie. Niechaj zjawi się setka wspaniałych wojowników, a my i tak wygramy. Zagonimy ich na bagna i roztrzaskamy czaszki naszymi krzemieniami.
— To nie człowiek — oznajmił Nunyunnini głosem Gugweiego. — Przybędzie z nieba i żadna z waszych włóczni, żaden kamień was nie ochroni.
— Jak możemy się bronić? — spytała Atsula. — Widziałam ogień na niebie, słyszałam hałas głośniejszy niż grzmot. Widziałam powalone lasy i wrzącą rzekę.
— Ai… — zaczął Nunyunnini i umilkł. Gugwei wynurzył się z czaszki sztywno pochylony, był bowiem starym mężczyzną, a jego kostki były zapuchnięte i poodgniatane.
Zapadła cisza. Atsula wrzuciła do ognia kolejne liście i dym zakłuł ich w oczy.
Po tym Yanu podszedł do czaszki, na szerokie ramiona nałożył płaszcz i wsunął głowę do środka.
— Musicie wyruszyć w drogę — oznajmił głośno Nunyunnini — i ruszyć w stronę słońca. Tam, gdzie wstaje słońce, odkryjecie nową ziemię, będziecie na niej bezpieczni. Czeka was długa podróż. Księżyc urośnie i zmaleje, umrze i ożyje dwa razy. Po drodze napotkacie łowców niewolników i wszelkiego zwierza, ja jednak poprowadzę was bezpiecznie, jeśli ruszycie w stronę wschodu słońca.
Atsula splunęła na glinianą ziemię.
— Nie — powiedziała. Czuła, że bóg na nią patrzy. — Nie — powtórzyła. — Jesteś złym bogiem, skoro mówisz nam takie rzeczy. Umrzemy. Wszyscy umrzemy, a wtedy kto będzie przenosił cię z jednego wzgórza na drugie, rozbijał twój namiot, namaszczał wielkie kły tłuszczem?
Bóg milczał. Atsula i Yanu zamienili się miejscami. Twarz Atsuli wyglądała na nich spod pożółkłej kości mamuta.
— Atsuli brak wiary — oznajmił Nunyunnini głosem kapłanki. — Atsula umrze, nim reszta z was dotrze do nowej ziemi, lecz pozostali przeżyją. Wierzcie mi, na wschodzie rozciąga się bezludna ziemia. Ta ziemia stanie się waszą ziemią, ziemią waszych dzieci i dzieci waszych dzieci do siódmego pokolenia i siedmiu siódmych pokoleń. Gdyby nie brak wiary Atsuli, zatrzymalibyście ją dla siebie na zawsze. Rankiem spakujcie namioty i dobytek i ruszajcie w stronę wschodu słońca.
Gugwei, Yanu i Kałanu skłonili głowy i okrzykami sławili moc i mądrość Nunyunniniego.
Księżyc urósł i zmalał, znów urósł i zmalał. Członkowie szczepu wędrowali na wschód, w stronę wschodu słońca. Lodowate wiatry mroziły im skórę. Nunyunnini dotrzymał słowa, w drodze nie stracili nikogo oprócz kobiety rodzącej dziecko, a kobiety w połogu należą do księżyca, nie do Nunyunniniego.
Przeprawili się przez lądowy most.
O pierwszym blasku Kałanu ruszyła na zwiady. Teraz niebo było ciemne, a ona nie wracała. Nocne niebo ożyło, przepełnione światłami, splatającymi się, migoczącymi, pulsującymi i tańczącymi, białymi, zielonymi, fioletowymi i czerwonymi. Atsula i jej lud oglądali już wcześniej zorzę polarną, nadal jednak się jej obawiali, a czegoś takiego nie widzieli nigdy.
Kałanu powróciła do nich w blasku świateł rozkwitających na niebie.
— Czasami — rzekła do Atsuli — czuję, że mogłabym rozłożyć ręce i upaść w głębinę nieba.
— To dlatego, że jesteś zwiadowcą — odparła Atsula, kapłanka. — Kiedy umrzesz, runiesz w głąb nieba i staniesz się gwiazdą wskazującą nam drogę po śmierci, tak jak wcześniej za życia.