Brodaty mężczyzna otworzył drzwiczki busa.
— Spojrzą na was, zobaczą, że nie jesteście hipisami, i pożegnają. Idealny kamuflaż. Jedyny, który zdołałem zdobyć w tak krótkim czasie.
Czernobog był wyraźnie skłonny do dalszej dyskusji, lecz pan Nancy zainterweniował szybko.
— Elvis, spisałeś się. Jesteśmy bardzo wdzięczni. Ten wóz musi trafić do Chicago.
— Zostawimy go w Bloomington — odparł brodacz. — Wilki się nim zajmą. Nie przejmujcie się. — Odwrócił się do Cienia. — Współczuję ci i podzielam twój ból. Przyjmij wyrazy podziwu i współczucia. — Uścisnął dłoń Cienia swą ogromną ręką. — Powodzenia. A jeśli przypadkiem przypadnie ci czuwanie, przyjmij wyrazy podziwu i współczucia. Powtórz to jego zwłokom, gdy je ujrzysz. Powiedz, że Alviss, syn Vindalfa, dochowa wiary.
W volkswagenie pachniało olejkiem paczuli, starymi kadzidełkami i tytoniem do skrętów. Podłogę i ściany oklejono wyblakłą różową wykładziną.
— Kto to był? — spytał Cień, zjeżdżając ze zgrzytem biegów po pochylni.
— Tak, jak powiedział. Alviss, syn Vindalfa, król krasnali. Największy, najsilniejszy, najpotężniejszy z nich.
— Ale to przecież nie krasnal — zauważył Cień. — Ma… ile to? Metr siedemdziesiąt pięć? Metr osiemdziesiąt?
— Co czyni go olbrzymem wśród krasnali — odparł z tyłu Czernobog. — Najwyższym krasnalem w Ameryce.
— O co chodziło z tym czuwaniem? — dociekał Cień.
Starcy nie odpowiedzieli. Cień zerknął na pana Nancy’ego, który wyglądał przez okno.
— I co? Mówił coś o czuwaniu. Słyszeliście.
— Nie będziesz musiał tego robić — przemówił z tyłu Czernobog.
— Czego?
— Czuwać. On za dużo gada. Wszystkie krasnale gadają i gadają. Nie ma się czym przejmować. Lepiej zapomnij o tym wszystkim.
Jazda na południe przypominała podróż w czasie. Śniegi znikały powoli. Następnego ranka, gdy dotarli do Kentucky, nie pozostał po nich ślad. W Kentucky zima już minęła i nadciągała wiosna. Cień zastanawiał się, czy istnieje jakieś równanie wyjaśniające to zjawisko — być może każde sto kilometrów na południe oznaczało przeskoczenie o jeden dzień w przyszłość.
Chętnie wspomniałby komuś o tym, ale pan Nancy spał w fotelu obok, a Czernobog chrapał donośnie z tyłu.
W tym momencie czas wydawał mu się czymś płynnym, złudzeniem, subiektywnym wymysłem. Zaczął dostrzegać obecność ptaków i zwierząt: widział wrony na poboczu i na drodze dziobiące rozjechane stworzenia, stadka ptaków krążyły po niebie, tworząc wzory, które z czymś mu się kojarzyły; z trawników i ogrodzeń obserwowały ich koty.
Czernobog zachrapał i ocknął się. Powoli usiadł na kanapie.
— Śniło mi się coś dziwnego — oznajmił. — Śniłem, że jestem Bielebogiem, że choć świat sądzi, iż jest nas dwóch, bóg światła i bóg mroku, teraz, gdy się postarzeliśmy, istnieję tylko ja, sam daję im dary, a potem odbieram. — Oderwał filtr od lucky strike’a, wsunął papierosa do ust i zapalił.
Cień spuścił szybę w oknie.
— Nie boisz się raka płuc? — spytał.
— Ja jestem rakiem — odparł Czernobog. — Nie boję się siebie.
— Tacy jak my nie dostają raka — wtrącił Nancy. — Nie chorujemy na arteriosklerozę, chorobę Parkinsona czy syfilis. Trudno nas zabić.
— Wednesdaya zabili — przypomniał Cień.
Skręcił na stację benzynową. Potem zaparkował przy restauracji na wczesne śniadanie. Gdy przekroczyli próg, zadźwięczał telefon w przejściu.
Starsza kobieta o zatroskanym uśmiechu, siedząca za ladą i czytająca „Czego pragnie me serce” Jenny Kerton, przyjęła zamówienie. Potem westchnęła, ruszyła do telefonu i podniosła słuchawkę.
— Tak. — Zerknęła na nich, po czym dodała: — Zgadza się. Już tu są. Jedną chwileczkę. — Podbiegła do pana Nancy’ego. — Do pana — oznajmiła.
— Dobrze — odparł pan Nancy. — Czy może pani dopilnować, by frytki były mocno przypieczone? A jeszcze lepiej przypalone. — Pomaszerował do telefonu. — Tu on.
— A czemu sądzicie, że jestem dość głupi, by wam uwierzyć? — spytał.
— Mogę sprawdzić — dodał. — Wiem, gdzie to jest.
— Tak — rzekł. — Oczywiście, że chcemy. Dobrze o tym wiecie. A ja wiem, że chcecie się go pozbyć, więc skończcie z tymi bzdurami.
Odwiesił słuchawkę i wrócił do stołu.
— Kto to był? — spytał Cień.
— Nie powiedzieli.
— Czego chcieli?
— Proponowali nam rozejm na czas zwrotu ciała.
— Oni kłamią — wtrącił Czernobog. — Chcą nas do siebie zwabić, a potem pozabijać. To właśnie zrobili z Wednesdayem. Ja też zawsze tak postępowałem — dodał z ponurą dumą.
— To będzie teren neutralny — wyjaśnił Nancy. — Naprawdę neutralny.
Czernobog zachichotał, zupełnie jakby w suchej czaszce zagrzechotała metalowa kula.
— To też mówiłem. Przyjdźcie w miejsce neutralne, powtarzałem. A potem nocą zjawialiśmy się i zabijaliśmy ich wszystkich. To były czasy.
Pan Nancy wzruszył ramionami. Zaczął chrupać ciemnobrązowe frytki, uśmiechając się z zadowoleniem.
— Mmm, pyszne — rzekł.
— Nie możemy ufać tym ludziom — wtrącił Cień.
— Posłuchaj, jestem starszy od ciebie, mądrzejszy od ciebie i przystojniejszy od ciebie. — Pan Nancy zaczął klepać w dno odwróconej butelki z ketchupem, polewając nim spieczone frytki. — W jeden dzień mogę zdobyć więcej cipek, niż ty przez cały rok. Umiem tańczyć jak anioł, walczyć jak zagoniony do kąta niedźwiedź, planować lepiej niż lis, śpiewać jak słowik…
— I mówisz mi to, bo…?
Brązowe oczy Nancy’ego spojrzały na Cienia.
— A oni muszą pozbyć się ciała. Zależy im na tym tak bardzo, jak nam na jego odzyskaniu.
— Nie istnieje neutralne miejsce — podkreślił Czernobog.
— Jedno istnieje — nie zgodził się pan Nancy. — Środek.
Ustalenie dokładnego środka danej rzeczy zwykle sprawia problemy, a jeśli mamy do czynienia z istotą żywą — na przykład ludźmi albo kontynentami — problemem staje się sama odpowiedź na pytanie: „Czymże jest środek człowieka, środek snu?”. W przypadku kontynentalnych Stanów Zjednoczonych dochodzi jeszcze pytanie, czy należy uwzględniać Alaskę i Hawaje.
Na początku dwudziestego wieku sporządzono z kartonu model kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, czterdziestu ośmiu stanów. Aby znaleźć środek, ustawiali model na szpilce, póki nie znaleźli jednego miejsca, w którym utrzymywał się w równowadze.
O ile można stwierdzić, dokładny środek kontynentalnych Stanów Zjednoczonych mieści się kilka mil od miasteczka Lebanon, w stanie Kansas, na świńskiej farmie Johnny’ego Griba. W latach trzydziestych mieszkańcy Lebanon byli gotowi wznieść pomnik pośrodku owej farmy, lecz Johnny Grib oświadczył, że nie życzy sobie milionów turystów, którzy będą niepokoić jego świnie, toteż pomnik upamiętniający geograficzny środek USA ustawiono trzy kilometry na północ od miasta. Zbudowano tam park, kamienny pomnik z mosiężną tablicą, wylano asfaltem drogę z miasta i, w oczekiwaniu gwałtownego napływu turystów, nawet motel obok pomnika. I zaczęło się czekanie.
Turyści nie przybyli. Nikt się nie zjawił.