Выбрать главу

– Nauczyłeś się czegoś od niej? – zapytał znienacka. W połowie lat osiemdziesiątych Vernon również miał powtórkę na wakacjach w Umbrii. Potem ożenił się i został rzymskim korespondentem gazety, której obecnie szefował.

– Nigdy nie pamiętam, co się dzieje w łóżku – odparł. – Ale jestem pewien, że było nadzwyczajnie. Pamiętam jednak, że nauczyła mnie wiele o borowikach. Jak je zbierać i przyrządzać.

Clive uznał jego słowa za unik i powstrzymał się od zwierzeń. Spojrzał w kierunku kaplicy. Należało tam podejść.

– Wiesz, powinienem był się z nią ożenić – rzekł bez ogródek, zaskakując samego siebie. – Kiedy choroba by ją dopadła, udusiłbym ją poduszką albo coś w tym rodzaju i uchronił od powszechnego współczucia.

Roześmiawszy się, Vernon wyprowadził przyjaciela z Ogrodu Pamięci.

– Łatwo powiedzieć. Już widzę, jak piszesz pieśni dla współskazańców jak ta, no, jak ona się nazywała, ta sufrażystka?

– Ethel Smyth. Byłbym w tym o wiele lepszy od niej.

Przyjaciele Molly, z których składał się kondukt, woleliby się spotkać gdzie indziej niż w krematorium, ale George dał jasno do zrozumienia, że nie będzie nabożeństwa pogrzebowego. Nie chciał słuchać, jak z ambony u Świętego Marcina czy Jakuba jej trzej byli kochankowie publicznie dzielą się wrażeniami, ani być świadkiem, jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, gdy on wygłasza swoją mowę. Podchodzących Clive'a i Vernona wchłonął typowy gwar przyjęcia koktajlowego. Brakowało wprawdzie tac z szampanem i ścian, które odbijałyby dźwięk, ale poza tym można było odnieść wrażenie, że jest się na kolejnym wernisażu albo kolejnym otwarciu dla mediów. Clive zobaczył mnóstwo twarzy, których nigdy dotąd nie oglądał przy dziennym świetle; wyglądały strasznie, jak oblicza truposzy, które zerwały się na nogi, by powitać nowicjusza w swym gronie. Ożywiony tym napadem mizantropii, ruszył płynnie przez tłum, puszczając mimo uszu wołania po imieniu, wyrywając łokieć, kiedy go za niego chwytano, zdążając uparcie do miejsca, gdzie stał George zajęty rozmową z dwiema kobietami i zasuszonym starym jegomościem w kapeluszu i z laską.

– Ale zimno, musimy już iść! – zawołał ktoś, ale przez chwilę nikt nie potrafił się oprzeć sile dośrodkowej towarzyskiego zebrania.

Clive stracił z oczu Vernona, którego odciągnął na bok właściciel stacji telewizyjnej.

Wreszcie uścisnął rękę George'a w umiarkowanie szczerym wyrazie uczuć.

– To był wspaniały pogrzeb – rzekł.

– Bardzo miło z twojej strony, że przyszedłeś.

Jej śmierć go uszlachetniła. Spokojna godność nie leżała w naturze George'a, którego zawsze cechowała posępność i natarczywość. Pragnął być lubiany, ale w życzliwości zawsze doszukiwał się niecnych motywów. Oto brzemię dźwigane przez nadzwyczaj bogatych.

– Najmocniej przepraszam – powiedział – to są siostry Finch, Vera i Mini, które znały Molly jeszcze w Bostonie. Clive Linley.

Podali sobie dłonie.

– Pan jest tym kompozytorem? – zapytały Vera i Mini.

– Owszem.

– To zaszczyt pana poznać. Moja jedenastoletnia wnuczka nauczyła się pańskiej sonatiny na egzamin. Naprawdę bardzo ją lubi.

– Miło mi to słyszeć.

Clive'a lekko przygnębiała myśl, że dzieci grają jego utwory.

– A to – odezwał się George – jest Hart Pullman, również ze Stanów.

– Hart Pullman. Nareszcie. Czy pamięta pan, że skomponowałem do pańskiej Furii muzykę na orkiestrę jazzową?

Pullman był poetą beatnikowym, ostatnim z pokolenia Kerouaca. Stał się małym pomarszczonym jaszczurem, który z trudem skręcał szyję, by spojrzeć na Clive'a.

– Dziś już, kurwa, nic nie pamiętam – odparł wesoło mocnym, wysokim głosem. – Ale skoro mówisz, że skomponowałeś, to pewnie tak było.

– Ale Molly pan pamięta?

– Kogo? – Przez dwie sekundy Pullman zachowywał poważną minę, po czym zachichotał i szczupłymi białymi palcami chwycił Clive'a za rękaw.

– No jasne – odparł głosem królika Bugsa. – Sześćdziesiąty piąty w East Village. Pamiętam Molly. A jakże!

Clive skrył swoje zakłopotanie i dokonał obliczeń w myśli. W czerwcu sześćdziesiątego piątego miałaby dopiero szesnaście lat. Dlaczego nigdy o nim nie wspomniała?

– Pewnie przyjechała na lato? – próbował ostrożnie drążyć sprawę.

– Ehe. Na urządzaną przeze mnie mocno zakrapianą imprezę w wigilię Trzech Króli. Co to była za dziewczyna, nie, George?

Zatem ustawowy gwałt. Trzy lata przed nim. Nigdy nie mówiła o Harcie Pullmanie. Czy przyszła na prawykonanie Furii? A potem do restauracji? Dziś już, kurwa, nic nie pamięta.

George odwrócił się, by kontynuować rozmowę z dwiema siostrami z Ameryki. Uznawszy, że nie ma nic do stracenia, Clive przyłożył dłoń do ust, nachylił się i szepnął Pullmanowi do ucha:

– Nigdy jej nie pieprzyłeś, ty kłamliwy gadzie. Nie zniżyłaby się do tego.

Wcale nie zamierzał odejść po tych słowach, gdyż chciał usłyszeć odpowiedź, ale właśnie w tej chwili dwie liczne grupy wepchały się z lewa i prawa, jedna, by złożyć kondolencje George'owi, druga, by wyrazić swój szacunek dla poety. W wirze przetasowań Clive zorientował się nagle, że znalazł się z brzegu i odchodzi na stronę. Hart Pullman i nastoletnia Molly. Zdjęty wstrętem, zawrócił, wwiercił się znów w tłum i łaskawie ignorowany przez wszystkich zatrzymał się na małej polance, patrząc dokoła po twarzach przyjaciół i znajomych pochłoniętych rozmową. Poczuł, że jest jedynym człowiekiem, któremu brak Molly. Być może, gdyby się z nią ożenił, zachowywałby się gorzej niż George i nie przystałby nawet na to zgromadzenie. Ani na jej bezradność. Wysypałby na dłoń trzydzieści pigułek nasennych z kanciastej brązowej buteleczki. Tłuczek i moździerz, szklanka whisky. Trzy łyżki żółtobiałej papki. Kiedy by to zażywała, spojrzałaby na niego, jak gdyby wiedziała o wszystkim. Podstawiłby jej lewą dłoń pod podbródek, żeby złapać to, co wycieknie z ust. Trzymałby ją w objęciach, podczas gdy ona by zasypiała. Trzymałby ją przez całą noc.

Nikt inny za nią nie tęsknił. Clive rozejrzał się po żałobnikach, z których wielu było jego rówieśnikami w zaokrągleniu do roku czy dwóch. Jak dobrze się im powodziło, jakże wpływowymi ludźmi się stali, jakże rozkwitli pod rządami gabinetu, którym pogardzali przez niemal siedemnaście lat. Mówiąc o mym pokoleniu. The Who. Tyle energii i tyle fartu. Wykarmieni zdrowym mlekiem państwa w cieple powojennych rozstrzygnięć, następnie utuczeni pionierską, niewinną pomyślnością swych rodziców, wkroczyli wreszcie w dorosłość pośród pełnego zatrudnienia, nowych uniwersytetów, masowo wydawanych kolorowych książek, rozkwitu rock and rolla, pokupnych ideałów.

Kiedy w końcu drabina się pod nimi zapadła, kiedy troskliwe państwo zabrało cyca i przeobraziło się w macochę, siedzieli już bezpiecznie na szczytach, skonsolidowani, zdecydowani wykuwać to i owo – gusta, opinie, fortuny.