Выбрать главу

Tyle na temat ataku. W apologii wykorzystał na swój sposób ograny pomysł zapożyczony z Eklezjasty: nadeszła pora, by odebrać muzykę komisarzom, by przywrócić jej zasadniczą komunikatywność, gdyż w Europie wykuwano ją na kowadle tradycji humanistycznej, która zawsze głosiła zagadkowość natury ludzkiej. Nadeszła pora, by przyjąć do wiadomości, że publiczne wykonanie dzieła jest formą „świeckiej komunii", by uznać pierwszeństwo rytmu i tonacji oraz elementarnej natury melodii. Żeby tak się stało, a jednocześnie żeby nie odtwarzać muzyki przeszłości, należy opracować współczesną definicję piękna, a to z kolei jest niemożliwe bez uprzedniego uzmysłowienia sobie „fundamentalnej prawdy". Na tym etapie Clive śmiało zaczerpnął z pewnych nie opublikowanych i nad wyraz teoretycznych esejów kolegi Noama Chomsky'ego, które przeczytał, gdy gościł u autora na przylądku Cod: zdolność do „odczytywania" rytmów, melodii i ładnych harmonii, podobnie jak unikatowa zdolność do nauki języka, wpisana jest w geny człowieka. Antropolodzy przekonali się, że te trzy elementy istnieją we wszystkich kulturach muzycznych. Mamy ucho wyczulone na harmonię. (Ponadto bez otaczającego harmonijnego tła dysharmonia traci znaczenie i staje się mało interesująca). Pojmowanie linii melodycznej stanowi skomplikowaną czynność umysłową, którą potrafi jednak wykonać nawet niemowlę; rodzimy się obarczeni dziedzictwem, jesteśmy homo musicus; zdefiniowanie piękna w muzyce musi zatem pociągać za sobą zdefiniowanie ludzkiej natury, co z kolei na powrót prowadzi nas do humanistyki i komunikatywności…

Wydanie Przywołać piękno Clive'a Linleya zbiegło się z prawykonaniem jego Symfonii derwiszowych na wirtuozerskie smyczki w Wigmore Hall, dzieła o tak błyskotliwych polifonicznych kadencjach, zakłócanych tak hipnotycznym lamentem, że w równej mierze było ono znienawidzone, co uwielbiane, a to umocniło reputację twórcy i zapewniło poczytność jego książce.

Pomijając sprawę tworzenia, komponowanie symfonii jest żmudną pracą fizyczną. Wymaga napisania nuta po nucie, sekunda po sekundzie, partii na niekiedy aż dwadzieścia cztery instrumenty, następnie ich zagrania, zestrojenia z całą partyturą, kolejnego zagrania, przepisania, wysłuchania w ciszy, jak ucho wewnętrzne syntetyzuje i aranżuje pionowe szeregi bazgrołów i skreśleń, a dalej poprawek, póki takt nie będzie odpowiedni, a wreszcie kolejnego zagrania na fortepianie. Do północy Clive zdążył rozpisać cały narastający pasaż i zabrał się do wielkiej luki, która poprzedzała powolną zmianę klucza. Do czwartej nad ranem zestawił ze sobą główne partie i wiedział już dokładnie, jak będzie wyglądała modulacja, jak wyparują zwały mgły.

Wstał wyczerpany od fortepianu, zadowolony z poczynionych postępów, ale czujny: doprowadził turbinę dźwięku do punktu, gdzie zaczynała się prawdziwa praca nad finałem, który mógł się wykluć jedynie z natchnionego pomysłu – finalna linia melodyczna w swej pierwotnej i najprostszej formie, śmiało wyrażona solową partią instrumentu dętego albo pierwszymi skrzypcami. Dotarł do sedna i poczuł brzemię. Pogasił światła i zszedł do sypialni. Nie miał nawet zarysu pomysłu, nawet cienia przeczucia i zdawał sobie sprawę, że nie przywoła go, siedząc przy fortepianie i marszcząc czoło w skupieniu. Wszystko w swoim czasie. Wiedział z doświadczenia, że najlepiej zrobi, jeśli się odpręży, odstąpi na krok, zachowując jednocześnie czujność i chłonność umysłu. Będzie musiał wybrać się na długi spacer za miastem, a może nawet na serię długich spacerów. Potrzebował gór i bezmiaru nieba. Choćby Krainy Jezior. Najlepsze pomysły świtały mu znienacka po przejściu dwudziestu mil, kiedy myślami błądził daleko.

Znalazłszy się wreszcie w łóżku, ułożywszy się na plecach w całkowitej ciemności, spięty i drżący od wysiłku umysłowego, zobaczył, jak na jego siatkówce kładą się ząbkowane smugi podstawowych kolorów, po czym zwijają się, skręcają w słoneczne przejaśnienia. Stopy miał lodowate, ręce i klatkę piersiową rozpalone. Niepokoje związane z pracą uległy transmutacji w mniej szlachetny kruszec nocnego strachu: choroba i śmierć, abstrakcyjne pojęcia, które wkrótce znalazły swój punkt skupienia w doznaniu nadal obecnym w lewej ręce. Ręka była zimna, drętwa i swędziała, jak gdyby siedział na niej przez pół godziny. Pomasował ją prawą dłonią i przytulił do ciepłego brzucha. Czy to nie właśnie coś podobnego czuła Molly, kiedy chciała zatrzymać taksówkę przed knajpą? Nie miał towarzyszki życia, żony, George'a, nikogo, kto w razie czego by się nim zaopiekował, ale to prawdopodobnie łaska boska. Tylko co w zamian? Przekręcił się na bok i naciągnął kołdrę na siebie. Dom opieki, telewizor w świetlicy, bingo, starcy z petami, wonią moczu i kapiącą śliną. Nie pozwoli na to. Rano pójdzie do lekarza. Ale przecież tak właśnie zrobiła Molly i wysłali ją na badania. Potrafią się zająć niemocą człowieka, ale nie potrafią jej zapobiec. Zatem trzeba się trzymać od nich z dala, obserwować własne staczanie się po równi pochyłej, a kiedy już nie będzie mógł pracować ani zachować godności, skończy ze sobą. Ale jak uchronić się od przeoczenia tej granicy, którą Molly tak szybko przekroczyła, jak ma uchronić się od chwili, kiedy stanie się całkiem bezradny, skołowany, zbyt ogłupiały, by się zabić?

Niedorzeczność! Usiadł, pomacał dłonią przy łóżku w poszukiwaniu lampki i zapaliwszy ją, wyjął spod czasopisma pigułki nasenne, których na ogół unikał. Zażył jedną i opadł na poduszki, ssąc powoli. Masując zdrętwiałą rękę, pokrzepiał się racjonalnymi myślami. Ręka zgrabiała mu z zimna, to wszystko, poza tym jest przemęczony. W jego życiu liczy się przede wszystkim praca, dokończenie symfonii, zwieńczenie jej liryczną kulminacją. Znalazł pociechę w tym, co jeszcze przed godziną go gnębiło, i po dziesięciu minutach zgasił lampkę. Ułożył się na boku: zawsze przecież pozostawała praca. Pojedzie na wycieczkę do Krainy Jezior. Magiczne nazwy niosły ukojenie: Blea Rigg, High Stile, Pavey Ark, Swirl How. Pójdzie Langstrath Valley, przekroczy strumień i ruszy na Scafell Pike, a wróci przez Allen Crags. Znał dobrze tę trasę. Wspinając się na granie, powróci do równowagi, odzyska klarowność widzenia.

Zażył swoją cykutę i wiedział, że żadne fantazje nie będą go już dręczyły. Ta myśl również dodała mu otuchy, toteż nim chemikalia dotarły do mózgu, podciągnął kolana do klatki piersiowej i wyzwolił się. Moja biedna ręka. Biedna Molly…

II

1

W nieczęstej chwili wytchnienia podczas porannych godzin pracy Vernonowi Hallidayowi zaświtała w głowie myśl, że być może nie istnieje. Przez trzydzieści nieprzerwanych sekund siedział przy biurku, bębniąc lekko palcami w skroń i zamartwiając się. Odkąd dwie godziny wcześniej przyjechał do redakcji „The Judge", rozmawiał żywo po kolei z czterdziestoma osobami. Nie tylko rozmawiał: we wszystkich tych wypadkach, prócz dwóch, podejmował decyzje, wskazywał priorytety, wyznaczał cele, wybierał osoby do ich realizacji, wyrażał opinie, a każde słowo należało potraktować jako polecenie. Sprawowanie władzy nie wyostrzyło jednak jego poczucia własnej odrębności, jak to na ogół się dzieje; zamiast tego Vernon odniósł wrażenie, że rozpłynął się całkowicie, że jest tylko sumą ludzi, którzy go słuchają, kiedy więc zostawał sam, był niczym. Gdy w samotności szukał jakiejś myśli, której mógłby się uczepić, nie znajdował żadnej. Jego fotel stał pusty. Vernon rozpuścił się zupełnie w przestrzeni całego budynku, od działu miejskiego na szóstym piętrze, gdzie zamierzał wkroczyć, by zapobiec zwolnieniu długoletniej korektorki, która nie znała ortografii, aż po podziemie, gdzie podział miejsc parkingowych wywołał bunt kierowników działów, a jednego z redaktorów nieomal pchnął do rezygnacji z pracy. Fotel Vernona stał pusty, ponieważ on przebywał w Jerozolimie, Izbie Gmin, Kapsztadzie i Manili, ponieważ jak pył rozproszył się na cały świat; był w telewizji i w radiu, jadł kolację z biskupami, przemawiał do przedstawicieli przemysłu naftowego albo brał udział w seminarium dla ekspertów Unii Europejskiej. W tych krótkich chwilach, gdy zostawał sam, gasło światło. I co gorsza, trudno powiedzieć, by powstała ciemność kogoś konkretnego otulała, komuś działała na nerwy. Nie był nawet do końca przekonany, że to jego brakowało.