Выбрать главу

– Nie ma sprawy, Frank. Chcę słuchać odmiennych opinii na kolegiach. Przecież po to one są.

– To bardzo miło, że tak mówisz. Nie chciałbym, abyś myślał, iż jestem za łagodny dla Garmony'ego.

Koniec rozmowy wyznaczyła litania zdawkowych słów. Vernon zaśmiał się serdecznie i wyszedł na korytarz. Tuż przy drzwiach czekała na niego Jean z plikiem korespondencji do podpisania. Za nią stał Jeremy Ball, a dalej Tony Montano, dyrektor spółki wydającej gazetę. Do kolejki dołączył ktoś, kogo Vernon zobaczył jedynie niewyraźnie, gdy ruszył w kierunku swego gabinetu, podpisując po drodze listy i słuchając Jean wyliczającej jego spotkania w nadchodzącym tygodniu. Wszyscy szli razem z nim.

– Chodzi o to zdjęcie w Middlesbrough – mówił Jeremy Ball. – Chciałbym ustrzec się kłopotów tego rodzaju, jakie napytaliśmy sobie w związku z olimpiadą niepełnosprawnych. Myślałem, że zrobimy coś nieskomplikowanego…

– Chcę efektownego zdjęcia, Jeremy. Nie mogę się z nimi zobaczyć w jednym tygodniu, Jean. To by źle wyglądało. Powiedz mu, że mogę w czwartek.

– Miałem na myśli raczej coś w stylu wiktoriańskim. Portret pełen godności osobistej.

– Wyjeżdża do Angoli. Ma jechać na Heathrow prosto ze spotkania z tobą.

– Pan Halliday?

– Nie chcę żadnych portretów pełnych godności, nawet przy klepsydrach. Każ im pokazać, jak się pogryźli. Dobrze więc, zobaczę się z nim tuż przed jego wyjazdem. Tony, czy to z powodu parkingu?

– Niestety. Widziałem jego podanie o zwolnienie.

– Przecież chyba możemy znaleźć miejsce na jeden dodatkowy samochód?

– Już próbowaliśmy. Kierownik administracyjny oferuje swoje za trzy tysiące funtów.

– Czy nie ryzykujemy, że narazimy się tym na zarzut taniej sensacji?

– Podpisz w dwóch miejscach i przy inicjale, o tu, gdzie zaznaczyłam.

– To nie ryzyko, Jeremy, to szansa. Tony, przecież ten kierownik nawet nie ma samochodu.

– Przepraszam, pan Halliday?

– Ale prawnie miejsce jest jego.

– Zaproponuj mu pięć stów. Czy to już wszystko, Jean?

– Nie jestem na to przygotowany.

– List z podziękowaniami do biskupów właśnie się pisze.

– A gdyby obaj rozmawiali przez telefon?

– Przepraszam. Czy pan Halliday?

– Nie dość wyraziste. Chcę mieć zdjęcie, które by coś mówiło. Czas uwalać sobie ręce, pamiętasz? Posłuchaj, Tony, wyrzuć tego kierownika z miejsca parkingowego, skoro go nie używa…

– Zastrajkują, tak jak ostatnim razem. Wszystkie terminale wysiadły.

– Świetnie, więc sam zdecyduj. Pięćset funtów albo terminale.

– Może poproszę kogoś z archiwum fotograficznego, żeby…

– Nie trzeba. Po prostu wyślij człowieka do Middlesbrough.

– Czy pan Halliday? Czy pan Vernon Halliday?

– Kim pan jest?

Rozdyskutowana grupka przystanęła i wtedy do przodu przecisnął się chudy, łysiejący, ubrany na czarno mężczyzna w ciasno opiętej marynarce. Puknął Vernona w ramię kopertą, którą zaraz wcisnął mu w dłoń, po czym stanął w rozkroku i zaczął czytać urzędowym tonem z kartki trzymanej przed nosem obydwiema dłońmi.

– Z upoważnienia wyżej wskazanego i zarejestrowanego sądu powiadamiam pana, Vernonie Theobaldzie Hallidayu, o decyzji wymienionego sądu, który postanawia, co następuje: sąd zakazuje Vernonowi Theobaldowi Hallidayowi, zamieszkałemu przy Rooks numer trzynaście w północno-zachodnim Londynie, redaktorowi naczelnemu gazety codziennej „The Judge", publikowania, doprowadzania do publikowania, rozpowszechniania, zwielokrotniania w formie zapisów elektronicznych, magnetycznych lub innych, opisywania drukiem lub powodowania, by objęte zakazem informacje określane poniżej jako materiały, były opisywane drukiem, a także przedstawiania charakteru materiałów objętych niniejszym zarządzeniem, którymi są – chudy mężczyzna nieporadnie przewrócił stronę, tymczasem Vernon, sekretarka, kierownik działu krajowego, zastępca działu zagranicznego i dyrektor nachylili się w jego kierunku – wszelkiego rodzaju odbitki fotograficzne albo wersje takich odbitek, powielane wszelkimi możliwymi sposobami, przedstawiające podobiznę pana Juliana Garmony'ego, zamieszkałego przy Carlton Gardens numer jeden…

– Garmony'ego!

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, więc ich uwagi uszły finalne popisy retoryczne chudego urzędnika sądowego w za ciasnym garniturze. Vernon ruszył do siebie. To był dywanowy zakaz! Ale przecież gazeta nic nie miała na Garmony'ego, nic a nic. Wszedł do gabinetu, kopnięciem zamknął za sobą drzwi i wybrał numer telefonu.

– George? To zdjęcia Garmony'ego, prawda?

– Dowiesz się wszystkiego, gdy przyjedziesz.

– Właśnie wręczono mi nakaz sądowy.

– Mówiłem ci, że to dynamit. Według mnie argumenty o występowaniu w interesie opinii publicznej będą nie do obalenia.

Gdy tylko Vernon odłożył słuchawkę, zadzwoniono na jego prywatną linię. Telefonował Clive Linley, którego Vernon nie widział od pogrzebu Molly.

– Muszę z tobą pomówić.

– Clive, to nie jest odpowiednia chwila.

– Całkiem słusznie, bo muszę się z tobą zobaczyć. To ważne. Może dziś wieczorem, po pracy?

– Dziś mam sądny dzień…

– Nie zajmę ci dużo czasu, To ważne, naprawdę ważne.

– No dobrze, słuchaj, widzę się dziś z Lane'em. Wpadnę więc może po drodze do niego.

– Świetnie. Bardzo ci dziękuję, Vernon.

Miał wolną chwilę, by zastanowić się nad zachowaniem Clive'a. Był dość natarczywy i ponuro oficjalny. Najwyraźniej stało się coś poważnego i Vernonowi zrobiło się wstyd, że tak niechętnie zgodził się na spotkanie. Clive okazał się prawdziwym przyjacielem, kiedy rozleciało się drugie małżeństwo Vernona, i to on namawiał go, by starał się o posadę naczelnego, kiedy wszyscy inni uważali, że marnuje czas. Przed czterema laty, kiedy Vernona złożyła rzadka wirusowa infekcja kręgosłupa, Clive odwiedzał go niemal codziennie, przynosząc książki, płyty, kasety wideo i szampana. A w 1987 roku, kiedy Vernon był przez kilka miesięcy bez pracy, pożyczył mu dziesięć tysięcy funtów. Po dwóch latach Vernon odkrył przypadkiem, że Clive zaciągnął z tego powodu kredyt w banku. A teraz, kiedy przyjaciel był w potrzebie, on zachowuje się jak świnia.

Postanowił oddzwonić, ale numer nie odpowiadał.

Chciał spróbować drugi raz, lecz wtedy do gabinetu wszedł Montano z radcą prawnym gazety.

– Masz coś na Garmony'ego, o czym nam nie mówisz?

– Ależ skąd, Tony. Najwyraźniej jednak coś gdzieś wypłynęło i facet spanikował. Ktoś powinien sprawdzić, czy innym tytułom też wręczono nakaz.

– Sprawdziliśmy – odparł radca. – Wręczono tylko tobie.

Montano patrzył podejrzliwie.

– I mówisz, że nic nie wiesz?

– Nic a nic. To jak grom z jasnego nieba.

Padło jeszcze kilka nieufnych pytań z ust obu mężczyzn oraz kilka podobnych odpowiedzi z ust Vernona. Na odchodnym Montano rzekł:

– Nie zrobisz nic bez nas, prawda?

– Przecież mnie znasz – odpowiedział Vernon i mrugnął okiem. Kiedy tylko dyrektor i radca prawny wyszli, sięgnął po słuchawkę, chcąc zadzwonić do Clive'a, lecz raptem usłyszał odgłosy zamieszania w pokoju sekretarki. Drzwi otworzyły się z hukiem i do gabinetu wbiegła kobieta ścigana przez Jean, która wznosiła oczy do nieba, dając znaki swemu szefowi. Spłakana kobieta stanęła przed biurkiem Vernona. W ręce trzymała pomięty list. Była to korektorka z dysleksją. Vernon nie bardzo mógł się połapać w tym, co kobieta mówi, ale zdołał wyłowić z bełkotu dwa, powtarzane wielokrotnie zdania:

– Powiedział pan, że stanie po mojej stronie! Pan obiecał!

Jeszcze wtedy nie wiedział, że te parę sekund, poprzedzających jej wtargnięcie, były ostatnią chwilą samotności aż do wpół do dziesiątej wieczorem, kiedy wreszcie wyszedł z redakcji.