Выбрать главу

W gronie zdeprawowanych obrzucających się kalumniami rezydentów St. James, Isherwood Fine Ars uważano za całkiem dobry teatr. Znaleźć w nim można było dramat i napięcie, komedię i tragedię, rewelacyjnie wysokie wzloty i na pozór bezdennie niskie upadki. W dużej mierze wynikało to z osobowości właściciela. Ciążyło na nim przekleństwo niemal zgubnej, jak na marszanda, wady: bardziej pragnął mieć arcydzieła na własność niż je sprzedawać. Za każdym razem, gdy jakiś obraz opuszczał ścianę jego wytwornej sali wystawowej, Isherwood popadał w nieokiełznaną depresję i smutek. Przez tę przypadłość teraz przytłaczał go apokaliptyczny zbiór dzieł, w branży pieszczotliwie nazywanych trupami: obrazy, za które żaden nabywca nie zapłaci godziwej ceny. Niesprzedawalne płótna. Pudło, jak się mawiało na Duke Street. Klapa. Gdyby Isherwooda poproszono o wyjaśnienie tego pozornie niemożliwego do wyjaśnienia fenomenu jego niepowodzeń w interesach, być może napomknąłby o swoim ojcu, chociaż z zasady nigdy – “I to naprawdę nigdy, kwiatuszku” – nie mówił o ojcu.

Teraz był na topie. Górował. Pławił się w pieniądzach. Ściśle rzecz biorąc, w milionie funtów, dobrze zabezpieczonym w Barclays Bank dzięki weneckiemu malarzowi Francesco Vecellio oraz pewnemu konserwatorowi dzieł sztuki, mężczyźnie o ponurym wyglądzie. Człowiek ten właśnie zbliżał się do Mason’s Yard.

Isherwood uruchomił macintosha. Jego angielska powierzchowność i tradycyjnie angielska garderoba ukrywały fakt, że wcale nie był Anglikiem. Owszem, miał angielskie obywatelstwo i paszport, lecz z urodzenia był Niemcem, z wychowania Francuzem, a z religii żydem. Niewielu ludzi wiedziało, że jego nazwisko stanowi fonetyczne zniekształcenie oryginału. Jeszcze węższa grupa wtajemniczonych uświadamiała sobie, że od lat robił przysługi dżentelmenowi z pewnej tajnej agencji w Tel Awiwie, niejakiemu Rudolfowi Hellerowi: tak się przedstawiał, telefonując do galerii, do Isherwooda. Nazwisko było pożyczone, podobnie jak jego niebieski garnitur i dżentelmeńskie maniery. Naprawdę nazywał się Ari Shamron.

– Każdy dokonuje w życiu wyborów, prawda? – stwierdził przy okazji rekrutacji Isherwooda. – Nie zdradza się swojego kraju, uczelni, rządu, trzeba strzec swojego narodu, swojego plemienia, bo w przeciwnym razie jakiś austriacki szaleniec albo rzeźnik z Bagdadu znowu spróbuje przerobić nas na mydło, co, Julian?

– Święte słowa, Herr Heller.

– Nie zapłacimy ci ani funta. Twoje nazwisko nigdy nie znajdzie się w naszych aktach. Od czasu do czasu wyświadczysz mi przysługę. Bardzo wyjątkową przysługę dla bardzo wyjątkowego agenta.

– Doskonale. Świetnie. Gdzie mam się stawić? Jakie przysługi? Nic szemranego, jak rozumiem?

– Powiedzmy, że muszę wysłać go do Pragi. Albo Oslo. Lub do Berlina, nie daj Boże. Chciałbym, abyś znalazł tam dla niego legalną pracę. Jakąś renowację. Ustalanie autentyczności. Konsultacje. Coś odpowiedniego do czasu, który tam spędzi.

– Nie widzę problemu, Herr Heller. A propos, jak się nazywa ten agent?

Agent miał wiele nazwisk, przyszło teraz Isherwoodowi do głowy, gdy przyglądał się nadchodzącemu mężczyźnie. Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Gabriel Allon, a charakter jego tajnej pracy dla Shamrona ujawniał się przy okazji pozornie niewiele znaczących zachowań. W specyficzny sposób zerknął przez ramię, przemykając przez przejście z Duke Street. Pomimo bezustannego deszczu nie raz, lecz dwa razy okrążył podwórze i dopiero wtedy zbliżył się do solidnych drzwi galerii i nacisnął guzik dzwonka do Isherwooda. Biedny Gabriel. Jeden z trzech lub czterech najlepszych na świecie ludzi z branży, a nie potrafi chodzić prosto. Dlaczego? Po tym, co się stało jego żonie i dziecku w Wiedniu… Po czymś takim każdy by się zmienił.

Był nieoczekiwanie przeciętnego wzrostu. Poruszał się płynnie i pozornie bez wysiłku. Kiedy usiedli w Green’s Restaurant, gdzie Isherwood zarezerwował stolik na lunch, oczy Gabriela zlustrowały salę niczym reflektory punktowe. Były bystre, o migdałowym kształcie, nienaturalnie zielone. Wystające kości policzkowe mężczyzny wyróżniały się dość znacznym rozstawem, usta miały ciemnoczerwoną barwę, a ostro zakończony nos wyglądał jak wyrzeźbiony w drewnie. Isherwood uznał, że to typowa twarz bez wieku. Mogłaby się pojawić na okładce dobrego czasopisma z modą dla panów lub na portrecie surowego mężczyzny, pędzla Rembrandta. Ponadto taka twarz wskazywała na niejasne pochodzenie narodowościowe. Oblicze tego typu stanowiło doskonały atut zawodowy.

Isherwood zamówił faszerowaną solę i sancerre* [Sancerre – białe wytrawne wino francuskie.], Gabriel czarną herbatę i miseczkę consomme. Przypominał Isherwoodowi prawosławnego mnicha, który żywi się zjełczałym owczym serem i twardymi jak beton podpłomykami. Rzecz w tym, że Gabriel mieszkał w ładnym domu nad strumieniem, w Kornwalii, a nie w klasztorze. Isherwood nigdy nie widział go przy przyzwoitym posiłku, nie zauważył, aby się uśmiechał lub podziwiał atrakcyjne kobiece biodra. Nigdy nie pożądał rzeczy materialnych. Miał tylko dwie zabawki: stary samochód MG i drewniany żaglowiec o dwóch masztach; obydwa samodzielnie odnowił. Słuchał muzyki operowej na wstrząsająco małym, przenośnym odtwarzaczu płyt kompaktowych, poplamionym farbą i lakierem. Wydawał pieniądze wyłącznie na bieżące potrzeby. W swojej niedużej kornwalijskiej pracowni miał więcej zaawansowanych technicznie urządzeń niż wydział konserwacji Tate Gallery.

Gabriel niewiele się zmienił przez te ćwierć wieku, od kiedy się poznali. Wokół jego czujnych oczu pojawiło się kilka nowych zmarszczek, przybyło mu też parę kilogramów. Tamtego dnia był praktycznie chłopcem, cichym jak mysz kościelna. Nawet wówczas jego włosy przeplatała siwizna, cecha dziecka, które wykonywało pracę dorosłego.

– Julian Isherwood, a to Gabriel – wyjaśnił Shamron. – Zapewniam cię, Gabriel jest człowiekiem wybitnego talentu.

Wybitny talent, z pewnością, lecz w życiorysie młodego człowieka widniało kilka białych plam: choćby brakujące trzy lata między ukończeniem prestiżowej szkoły artystycznej Betsal’el w Jerozolimie a podjęciem nauki w Wenecji u mistrza konserwacji dzieł sztuki, Umberta Contiego.

– Gabriel spędził sporo czasu, podróżując po Europie – stwierdził zwięźle Shamron.

Właśnie wtedy po raz ostatni wypłynęła kwestia europejskich przygód Gabriela. Julian Isherwood nie mówił o tym, co się stało z jego ojcem, a Gabriel nie chciał wspominać o tym, co robił dla Ariego Shamrona, alias Rudolfa Hellera, od mniej więcej 1972 do 1975 roku. Isherwood skrycie określał ten czas mianem “straconych lat”.

Isherwood sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął czek.

– Twój udział ze sprzedaży Vecellia. Sto tysięcy funtów.

Gabriel wziął czek i schował go do kieszeni płynnym ruchem ręki. Miał dłonie iluzjonisty i niezwykłą umiejętność wprowadzania ludzi w błąd.

– Ile wynosi twój udział?

– Zanim to wyjawię, musisz mi obiecać, że nie zdradzisz wysokości tej sumy żadnemu z tych sępów – oświadczył Isherwood, wskazując dłonią ludzi siedzących w restauracji.

Gabriel nie odpowiedział, co Isherwood uznał za uroczystą przysięgę milczenia do grobowej deski.

– Milion.

– Dolarów?

– Funtów, kwiatuszku. Funtów.

– Kto to kupił?

– Bardzo przyjemna galeria na środkowym zachodzie Ameryki. Bez wątpienia koneserzy. Wyobrażasz sobie? Kupiłem obraz za szesnaście tysięcy w zapyziałej salce wystawowej w Hull, kierując się wyłącznie intuicją, cholerną intuicją, że mam przed oczyma zaginiony fragment ołtarza z kościoła San Salvatore w Wenecji. I miałem rację! Taki strzał zdarza się raz na całe życie, a przy odrobinie szczęścia może dwa razy. Zdrowie.