Tak zawzięta, tak głupio, fanatycznie wprost uparta potrafiła być jedynie Tula.
Jej sny znów zmieniły swój charakter. Rano prawie ich nie pamiętała, pozostawało jedynie zamglone poczucie, że coś usiłuje do niej przemówić, nalega. Owo coś było niesprecyzowane i na tyle ulotne, że klarownego obrazu nigdy nie zdołała zachować do świtu, tyle że raz usiłowało się przypodobać, to znów groziło i straszyło. Kiedy miała wrażenie, że jest z niej zadowolone, odczuwała to jako wielki triumf, gdy nie dawała powodów do satysfakcji, czuła, że cały świat sprzysiągł się przeciw niej i gniewała się na siebie tak bardzo, że ściskało ją w żołądku.
Przez cały ten czas, we dnie i w nocy, wibrowała w niej niecierpliwość. Minęła jesień, nadeszła zima, na szczęście łagodna. Kiedy było naprawdę zimno, Tula chodziła do opuszczonej szopy, nie mogła bowiem przestać ćwiczyć.
Zmieniała się. Coraz więcej czasu spędzała w samotności, żyła jakby poza dniem powszednim, jakby codzienność już jej nie obchodziła. Z wielkim trudem udawało jej się zachować pewne pozory, by nie wzbudzić podejrzeń rodziców. Kiedy tylko mogła, biegła do lasu i ćwiczyła.
Napłynął nowy, jeszcze inny niepokój. Bezustannie nasłuchiwała czegoś, sama nie wiedząc, czego. Miała wrażenie, że cały otaczający ją świat wstrzymał oddech. Zaczęła odczuwać zadowolenie z siebie, nie znajdując niczego, co usprawiedliwiałoby to uczucie.
Czasami ogarniał ją strach. Zauważała powolne, lecz nieodwołalne zmiany, jakie w niej zachodziły, nagłe podniecenie, pośpiech, ale niczego nie rozumiała.
Ukojenie przynosiła jej tylko gra na flecie. W chwilach gdy mogła ćwiczyć na opornym instrumencie, zapominała o strachu, cała oddawała się dziwacznej muzyce. Szło jej coraz lepiej, naprawdę zauważała, że czyni postępy. Nieśmiałe urywki melodii, fragmenty, które udawało jej się wywołać z zaczarowanego fletu, były coraz lepsze. Wszystko ją wtedy cieszyło. Powietrze aż gęste było od radości, płynącej nie tylko z jej własnej dumy, lecz także… czyjejś satysfakcji?
Cóż za przedziwne uczucie!
Musiał jednak nadejść dzień, w którym Gunilla odbyła poważną rozmowę z mężem.
Z oczu wyzierał jej głęboki niepokój.
– Czyżbyśmy tracili naszą małą dziewczynkę, Erlandzie?
Natychmiast zrozumiał, o co jej chodzi.
– Rzeczywiście. Tula zachowuje się dziwnie. Jakby w ogóle przestała się nami przejmować.
Gunilla wyciągnęła rękę nad stołem i przerażona uścisnęła dłoń męża.
– Czy zauważyłeś wczoraj, jaki wyraz triumfu miała w oczach? Wydała mi się… wydała mi się po prostu zła! Nasza mała Tula!
Jej głos załamał się. Erland nie wiedział, co powiedzieć, był równie zatroskany jak żona. Dziewczyna wyślizgiwała im się z rąk. Kiedy z nią rozmawiali, odpowiadała półsłówkami, w jednej chwili była znużona i zawiedziona, to znów triumfująco wyniosła.
– Wiesz chyba, że jest teraz w bardzo trudnym wieku – powiedział ostrożnie.
– Tak, to prawda, Erlandzie, tacy jesteśmy bezradni! Pamiętasz, kiedy miałam tyle lat, co ona, trudno było mi się zwrócić do Ebby z moimi kłopotami. Z pewnością rozumiesz, że nie była właściwą osobą do takich rozmów. I my także nie potrafimy sobie z tym poradzić. Mała Tula nie ma do kogo się zwrócić. Co jej odpowiem, kiedy zacznie zadawać pytania? Jak jej pomożemy? Co mamy jej do zaofiarowania?
– Miłość – odparł Erland.
– To prawda, ale nie potrafię zdobyć się na to, by podejść do niej i zapytać: czy masz jakieś kłopoty, Tulo? A ty, Erlandzie?
– Nie, Gunillo, ani ty, ani ja nie umiemy sobie z tym poradzić. Musimy poczekać, czas jest najlepszym lekarzem.
Siedzieli pogrążeni w milczeniu, zasmuceni, trzymając się za ręce. Serca ściskały im się z bólu. Bali się o swą ukochaną córkę.
Tula ćwiczyła grę na flecie. Miała stałe miejsce w lesie, ukryte przed wzrokiem ludzi, i tu przychodziła, kiedy nawiedzał ją ów koszmarny niepokój. Wiedziała, że jedynie dźwięki fletu mogą przywrócić jej spokój ducha.
Zimowy dzień był na tyle ciepły, że mogła grać na dworze. Ziemi nie pokrywał śnieg ani szron, pod stopami szeleściły jedynie zeschłe liście borówek.
Uważała, że nareszcie zaczęła sobie radzić z zawiłym układem otworów we flecie, udało jej się wydobyć z instrumentu coś na kształt melodii. Gdyby Tula przyszła na świat jakieś sto lat później, być może pojęcie muzyki atonalnej rozjaśniłoby jej nieco w głowie. Ten flet był jednak jeszcze bardziej skomplikowany, tak dysharmoniczny, że jego dźwięków nie można było nazwać muzyką.
A jednak była zdania, że coś osiągnęła.
Znalazła motyw przewodni. Oczywiście wibrował nieprzyjemnie w połówkach i podzielonych połówkach dźwięków, ale w każdym razie miała punkt wyjścia, na razie tylko pięć tonów, na których mogła budować dalej. Jeden z nich był na pewno niewłaściwy, słyszała to, ale jak go wyłowić…
Od nowa wygrywała sekwencję dźwięków, i jeszcze raz, i jeszcze. Przeklinała i płakała, już wydawało jej się, że znalazła rozwiązanie, i znów wątpiła. W końcu odrzuciła flet daleko, by zaraz go podnieść i zacząć od nowa, podjąć ostatnią desperacką próbę.
Nagle uniosła głowę. Co to było?
To, w co się wsłuchiwała… Świat, który wstrzymał oddech… Pojawił się w nim jakiś nowy element.
Wołanie?
Nie, oczywiście, że nie. Odpowiedź?
To także nie.
Echo! Lepiej nie potrafiła tego określić. Echo niesione wiatrem.
Ech, co za głupstwa sobie wyobraża!
Drgnęła. Z lasu wyłoniło się dwoje ludzi. Zauważyli ją i właśnie do niej się zbliżali.
Czy już w żadnym miejscu nie może mieć nawet odrobiny spokoju?
Przybysze, mężczyzna i kobieta, byli pięknie ubrani, choć może ich stroje nie stanowiły ostatniego krzyku mody. Wydawały się jakby ponadczasowe. Obydwoje odznaczali się niezwykłą urodą, mogli mieć około trzydziestu lat, może nawet mniej. Mężczyzna o bardzo ciemnych włosach i śniadej cerze przywodził na myśl ludzi z Południa, kobieta była ruda, o wyrazistych rysach twarzy. Tula wpatrywała się w nich oszołomiona. Czy byli rodzeństwem? Przecież tak bardzo różnili się kolorem włosów i skóry, ale ich oczy…?
Oczy mieli tak zdumiewająco podobne, w identycznym bursztynowym kolorze, o odcieniu tak niezwykłym, że nie mogły istnieć na świecie dwie rodziny, których potomkowie mieliby oczy o takiej barwie.
Więcej nie zdążyła pomyśleć, gdyż kobieta przemówiła do niej:
– Przynosimy pozdrowienia od twoich rodziców, Tulo. Pragną, byś natychmiast wróciła do domu.
Tula odczuła narastającą irytację, która nachodziła ją zawsze, gdy coś zakłócało jej ulubione zajęcie.
Mężczyzna powiedział pięknym, niskim głosem:
– Bardzo się o ciebie niepokoją. Jeśli możesz, spędzaj z nimi więcej czasu. Nie oddalaj się i nie ukrywaj, bądź znów dawną Tulą, którą wszyscy tak kochali!
Chciała zaprotestować, wyjaśnić, że więcej z niej pożytku, kiedy jest w lesie, i że dość długo już dawała dowody swej głupoty, grzecznie się sprawując. Jednakże struna przebiegłości, której nie poznawała – jak gdyby ktoś inny ją nastroił – nakazywała jej milczenie. Zaleciła uległość, udawanie, że nadal jest miłą, dobrą dziewczynką.
– Nie wiedziałam, że się niepokoją – odparła swym dawnym dziecinnym głosem, co robiła wówczas, gdy chciała wywrzeć korzystne wrażenie. – Zaraz wracam do domu.
Ukłoniła się głęboko i pobiegła przez las.
Dopiero później zorientowała się, że obcy przybysze nie zdradzili swoich imion, a ją dobrze znali!
Narastało tkwiące w niej niezadowolenie. Ale czy w niej? Czy nie tkwiło ono w powietrzu? Czy nie otoczył jej nagle lodowaty, zimny chłód? Czy nie hulały wokół niej rozgniewane wiatry?