Выбрать главу

– Może pomógłby panu masaż – zaofiarowała się Margareta.

– Cicho! – jęknął tonem nieboszczyka Żużu.

I Margareta umilkła spoglądając na Jana. Ten wzruszył ramionami i wycofał się z pokoju. Na schodach wypili resztkę piwa i poplotkowali na temat ekscesów młodego panicza… Byli bowiem służbą nowoczesną. Jan, gdy miał wychodne, chodził na zebrania kółka wolnomyślicieli, a Margareta składała na wpisowe do wieczorowej szkoły Kobiet Samodzielnych. Po takiej szkole można było założyć własny hotel, a gdy się miało znajomości – nawet dom schadzek, dostać posadę w urzędzie lub złapać męża.

– Kiedyś się, gówniarz, doigra rzekł szeptem kamerdyner – niech no tylko starszy pan wypadnie z łaski.

– Kiedy to będzie? – westchnęła Margareta. – Jest u szczytu.

– To znaczy niedługo. Na szczycie obok Regenta jest diablo mało miejsca i nikt go na dłużej nie zagrzał.

Rozmowy te przerwało przybycie krytym powozem dwóch facetów, którzy nie zważając na protesty wiernego Jana polecili obudzić panicza i sprowadzić go na dół.

* * *

– Jakie ja mam piękne ciało, nieprawdaż? – powiedziała Pamela do jednego ze swoich licznych luster.

Zwierciadło nie odpowiedziało, ale jego milczenie dziewczyna przywykła traktować jak aprobatę. Miała dziewiętnaście lat i żadnych skrupułów. Dzięki temu, kiedy inne koleżanki ze śmierdzącego zaułka konały na gruźlicę w Hospicjum Św. Limeryka lub pracowały dzień i noc w burdelach dla kolorowych, które niczym miodne plastry kapały zepsuciem na dzielnicę Portową, ona pozostała kwitnąca, zadbana, bogata i niezależna. Przestrzegała przecież zasady: nigdy nie mieć więcej niż pięciu kochanków. Ale za to dobrych. I miała: książę de M., baron Samuelsohn, właściciel sieci banków, minister O. – wydawca „Dzwonka Codziennego" oraz pastor Filibert – Pierwszy Kaznodzieja Sekty Ósmego Dnia. Stanowili oni wystarczający zestaw, aby żyć wygodnie i nie przepracowywać się. Awans Pameli powinien być chyba okrasą czytanek dla młodzieży podczas zajęć z „Anatomii Sukcesu". Mając 14 lat i ojca alkoholika, poszła na służbę do państwa R. Tam wykorzystywana fizycznie przez ojca, syna i dziadka, już w wieku piętnastu lat doprowadziła, że oszalała z zazdrości na jej punkcie rodzinka wymordowała się nawzajem. Każdy zostawił przyzwoite legaty dla młodziutkiej pomocy kuchennej. Romans z przystojnym adwokatem pozwolił Pameli na wejście w posiadanie mieszkania, wyzwolenie się z łap ojca alkoholika i rozpoczęcie około szesnastego roku niezależnego życia, które trwało do dziś. Młoda kurtyzana żyła nie tylko dostatnio, ale zgromadziła w tym czasie niezłe zabezpieczenie. Miała i rezydencje, i papiery wartościowe, a nawet dobrą reputację, która sprawiała, że nikt nie ważył się na jakąkolwiek obelgę pod jej adresem. Komisarz policji zbyt gorąco marzył, aby dostać się na rezerwową listę klientów Pameli.

Kroki na schodach – któż nie posłyszałby bezceremonialnego szurania podkutych buciorów – odezwały się tak nagle, że kurtyzana zdążyła nałożyć tylko swój amarantowy szlafroczek, w którym zazwyczaj przyjmowała pastora. A gdy dwaj przybyli wymienili jej imię i nazwisko, sięgnęła jedynie po futerko, parasolkę oraz buciki i, tak jak stała, podążyła do powozu.

* * *

– I dlatego, moje panie, naszym hasłem pozostanie zawsze „Rodzina, Monarchia, Tradycja". Nie poddamy się zgubnym wpływom liberałów i sufrażystek, nie chcemy równouprawnienia i rozdarcia między obowiązkiem a wolną wolą, pozostańmy kobietami. O tak! – skończyła efektownie odczyt Sonia.

Zaklaskał bibliotekarz i jego pomocnik. Reszta sali, nie licząc śpiącego staruszka i dwóch nastolatków-imbecyli, ziała pustką. Plakat ogłaszający zebranie „Przeciwników Wyzwolenia Kobiet" trzymał się na jednej pinezce.

Starsza pani w męskim żakiecie dopiła wodę z karafki, zebrała rozrzucone papiery i wyszła z sali.

– Wspaniale, hrabino, wspaniała prelekcja. – Bibliotekarz giął się w ukłonach.

– Frekwencja średnia – zauważyła Sonia.

– Przypadkowy zbieg okoliczności. W kaplicy obok przemawia pastor Ósmego Dnia, a poza tym przyjechał cyrk. Z cyrkiem nikt nie wygra. Ale następnym razem, słowo honoru, będzie lepiej. Wszyscy podzielają pani słuszne ideały. Nawet moja żona…

– A właśnie, dlaczego jej nie było?

Bibliotekarz coś bąknął niewyraźnie. Nie bardzo wypadało mu przyznać, że jego małżonka uczęszcza na wieczorowy kurs, gdzie uczy się zupełnie innego podejścia do życia, niż proponowała dzisiejsza prelegentka.

– Wezwijcie dorożkę – zakomenderowała arystokratka swym wysokim, nawykłym do rozkazywania głosem.

– Nie ma potrzeby – rzekł jakiś mężczyzna, który wyłonił się z cienia. – Wicehrabina Sonia Yo? Pani pozwoli z nami…

* * *

Powóz kołysał się po wertepiastej drodze. Czwórka ludzi wpatrywała się w milczeniu we własne twarze. Od Żużu zalatywało zapachem gorzelni. Pamela bezskutecznie usiłowała schować pod futrem kolana. Szambelan rozglądał się nerwowo, poruszając szczękami, jakby żuł jakiś pokarm lub słowa. Jedynie Wicehrabina, snadź przywykła do różnych ekstraordynaryjnych sytuacji, wyciągnęła teczkę z notatkami i pisała coś zawzięcie. Firanki w oknach powozu były spuszczone, ale pasażerowie wiedzieli, że mężczyźni w płaszczach zajęli stanowiska z tyłu. Dotąd nie padło żadne słowo wyjaśnienia.

– Co ja takiego zrobiłem? – zastanawiał się w duchu Szaszłyk. – Może gadałem coś przez sen? Nie, to wszystko musi być koszmarną pomyłką.

– Zdjęli tatę! – Żużu czuł, jak trzeźwieje gwałtownie z każdą minutą.

– Rany boskie, nie byłam na okresowych badaniach! – myślała Pamela. – Jeśli książę coś złapał podczas wizyty w Egipcie, to będzie ładny pasztet.

– No, cóż, pewnie moja akcja przeciwko wyzwoleniu kobiet okazała się niesłuszna, ale nie szkodzi, potępię ją, odetnę się od samej siebie i zgłoszę akces do sufrażystek. Też dobrze! – pocieszyła się, szkicując odnośną wypowiedź, Sonia.

Powóz zatrzymał się raptownie.

– Wysiadać! – zabrzmiał głos jednego z drabów.

No więc wysiedli. Szambelan podał dwornie rękę Wicehrabinie, natomiast przepychający się z drugiej strony Żużu omal nie przewrócił Pameli. Znajdowali się w przepięknym parku. Tuż po wewnętrznej stronie bramy, za którą tłoczyła się prasa i gapie. Cztery dziewczynki w wyszywanych cekinami strojach dolnoamirandzkich wręczyły im kwiaty. Eskortujący ich mężczyźni zniknęli. Mali, szybcy gazeciarze rozdali im najświeższy numer „Amiranda Kurier". Z pierwszej strony gazety wyglądały ich własne twarze, pełne dostojeństwa i skupienia.

Nasi eliminaci, Wybraliśmy najlepszych - głosiły tytuły. Cokolwiek zdziwieni transparentem popatrzyli po sobie, a potem pobiegli wzrokiem ku centralnemu klombowi, z którego wystawał niski, biało pomalowany budynek w stylu klasycystycznym z napisem na tympanonie – „Budka Telefoniczna Numer l".

Jak donosi nasz specjalny wysłannik – głosiły pierwsze zdania „Amiranda Kurier" – już dziś pierwsi reprezentanci społeczeństwa wypowiedzą się w imieniu szerokich rzesz ludności Amirandy w naszym upragnionym Telefonie Zaufania.