– Nie widzę powozu! – gorączkował się młodzieniec.
– Nie szkodzi, ja go widzę doskonale, skręcił za karczmą, w Lasek Zbójecki.
– To i my skręcajmy.
Prawdę powiedziawszy, dziennikarz nie wyznał wszystkiego, nieznajomą spotkał bowiem parokrotnie.
Pierwszy raz zdarzyło się w operze. Grano Luizję, pierwszą z trzech kompozycji Trylogii limeriańskiej Arnolda Titteza, zwanego niekiedy przez krytykę amirandzkim Wagnerem. Piotr był z Ketty i jej kuzynką, śledził solową arię Wielkiej Alicetty, kiedy usłyszał obok głos narzeczonej.
– A to kto? Cóż za zły gust.
Odwrócił głowę – panna Urtenveld lornetowała przeciwległą lożę, z której ku scenie wychylała się jakaś młoda kobieta. Nawet z tej odległości wydawała się piękna. Kiedy po paru minutach otrzymał lornetkę, upewnił się jeszcze bardziej. Dziewczyna była ubrana rzeczywiście nieco staroświecko. Dekolty i koronki zniknęły z żurnali mód dobre trzy lata temu, ale pal sześć stroje…
– To loża barona Hochfeldssona – mruczała na wpół do siebie, na wpół do swej kuzynki Ketty – ale przecież Hochfeldssonowie od miesiąca są za granicą, czyżby lożę wynajęto pod ich nieobecność?
– W każdym razie, to nie jest nikt z towarzystwa, moja droga – odezwała się kuzynka.
– Jeśli was aż tak interesuje ta kobieta, mogę się dowiedzieć, kto zacz – zaofiarował się Piotr.
Jakoż otworzyły się drzwi na przerwę. Dziennikarz przeprosił panie i podążył na drugą stronę widowni. Miał nadzieję zetknąć się z nieznajomą na schodach, ale jej nie spotkał. Podszedł więc ku wejściu do loży. Zapukał. Bez odzewu. Pchnął drzwi. Zamknięte.
– Szuka pan kogoś? – zainteresował się bileter; znał dobrze Piotra i był mu życzliwy.
– Chciałbym zamienić parę słów z tą panią.
– Jaką panią? – Bileter nastroszył siwe wąsy.
– Z loży numer trzy.
– Loża jest zamknięta, państwo baronostwo wyjechali…
– To wiem, ale przed chwilą widziałem tam młodą kobietę.
– Wykluczone – tym razem głos biletera zabrzmiał nieprzyjemnie. – Loża jest zamknięta, a klucz mam ja. Ale skoro pan tak nalega… – Otworzył drzwi i podniósł purpurową zasłonę. Wewnątrz nie było nikogo. – No i proszę.
Piotr rozglądał się, szukał śladu, zapachu, nie znalazł niczego.
– Ot co. Musiały się panu pomylić loże.
Dziennikarz cofał się zrezygnowany. Naraz drgnął.
– Kurz! – zawołał triumfalnie. – Tu nie ma kurzu, jeśli więc loża jest zamknięta od miesiąca…
– Odkurzamy codziennie całe wnętrze, proszę pana – powiedział bileter.
– Musiała wyjść – rzekł Piotr wróciwszy do Ketty – a ty się czegoś dowiedziałaś?
– Nic. Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Dziennikarz został jeszcze chwilę po spektaklu; pytał kasjerów, boyów od lodów i napitków, portierów, również tych od wejścia dla artystów. Nikt nie zwrócił uwagi na Damę w Błękicie. A tuż przeć przerwą wychodziła z teatru tylko jakaś kaszląca staruszka. Nikt więcej Dał więc za wygraną, zapomniał o nieznajomej. Dopiero z początkiem czerwca, biesiadując nad brzegiem Kamienicy z grupą awangardowych malarzy, dostrzegł błękitną zjawę na pokładzie wycieczkowego parowca. Stała samotnie na rufie oparta o reling, a wiatr rozwiewał jej długie, ciemne włosy, kontrastujące ze śnieżną karnacją.
– Patrzcie, bogini – zwrócił na nią uwagę pointylista Rubetti. – Prawdziwa Diana.
– Typ kaukaski! – dorzucił fachowo mistrz kolorytu Santos.
Piotr nie powiedział nic. Pożyczył sobie rower Rubettiego i płosząc wróble i bony z dziećmi przejechał cały park, aby na przystani czekać przybicia parostatku. Ale nieznajomej na nim nie było. Powtórzyła się sytuacja z opery. Nikt nie zwrócił uwagi na piękną kobietę. Pokład rufowy był tego dnia zamknięty dla pasażerów.
– A może szanowny pan widział ducha? – zarechotał wilk rzeczny.
Piotr nie wierzył w duchy. Zwłaszcza gdy tydzień potem ujrzał obraz Rubettiego. Kolorowe punkciki układały się na nim w krajobraz nadrzeczny, parostatek i skrawek błękitu na rufie. Piotr chciał mieć ten obraz na własność, ale Rubetti zasłaniał się brakiem zgody marchanda. ten zaś proponował dużą cenę. Dziennikarz sprzedał książki i parę artykułów, zadłużył się, ale gdy zjawił się z żądaną sumą – handlarz obrazów rozłożył ręce.
– Mieliśmy dziś w nocy włamanie, obraz został skradziony. To dziwna kradzież, nie zginęło nic poza Damą z pokładu.
Powóz zatrzymał się, alejka kończyła się ślepo w środku Lasku. Piotr spojrzał na Rurytańczyka, ten uśmiechał się.
– Pan mnie oszukał! – krzyknął dziennikarz. – Zgubiliśmy ją!
– Spoko… spokojnie – powiedział cudzoziemiec, a potem z siłą o jaką trudno było go posądzić, wyciągnął młodzieńca z powozu i cisnął na trawę. – Gadaj, co wiesz? – warknął.
Nie przypominał teraz dżentelmena.
– Ależ, proszę pana, ja nie wiedziałem, że jest pan tak zaangażowany…
Cios w żołądek zmusił go do zamilknięcia. Potem Piotr został potrząśnięty jak worek.
– Odpowiadaj na pytania! Jak długo ją śledzisz? Ile ci płacą? – W dłoni Rurytańczyka zakwitła klinga sprężynowego noża.
– To pomyłka. Ja jej nie śledzę, nazywam się Piotr Erdon, jestem
dziennikarzem „Amiranda Kurier". Bardzo mi się podobała. Po prostu byłem ciekawy…
Oczy napastnika jakby złagodniały.
– Masz jakąś broń?
– Ja, broń?… Żadnej!
Rurytańczyk zrewidował go pospiesznie, potem schował nóż.
– Może i mówisz prawdę. Ale skoro nie zostałeś wynajęty, po co chcesz ją dogonić?
– Bo mi się podoba. To najpiękniejsza młoda kobieta, jaką znam.
Mężczyzna w trenczu sapnął.
– Młoda kobieta. Rzeczywiście, przyjacielu, teraz ci wierzę, ktoś
pracujący dla naszych wrogów wiedziałby więcej.
– Co więcej?
– Na przykład to, że Hawa ma ponad pięć tysięcy lat…
Było parno. Grzmoty kotłowały się nad górami. Nad ziemią wisiała wilgoć i ogromna, skomasowana w atramentowych chmurach energia. Pot zalewał oczy rosłemu mężczyźnie zajętemu układaniem poszycia. Zewsząd dolatywał stuk młotów wbijających drewniane ćwieki w cedrowe bale. Kobiety również nie próżnowały, znosiły paki z żywnością, karmą dla zwierząt…
– Hawa, przynieś wody! – zakomenderował ojciec. Dziewczyna klęczała nad źródłem i rozczesywała swe wspaniałe włosy. W zwierciadlanej toni odbijała się twarz piękna i szlachetna, rozchylone karminowe usta odkrywały olśniewająco białe, równe zęby.
– Przynieś mi wody, Hawa! – powtórzył ojciec. – Nie bądź wydrą jak twoja prababka, przez którą tak wszyscy cierpimy.
Podniosła się niechętnie.
– Jest bardzo gorąco, tatusiu – stwierdziła – chce mi się spać.
– A myślisz, że mnie się nie chce – wybuchnął. – Ale nie ma czasu, Dzień Trwogi nadchodzi. Za parę dni to wszystko aż po horyzont pokryje woda. Jeśli nie zdążymy, nie ocaleje nikt…
– Bzdura! – Dziewczyna wygina usta w podkówkę. – Zamiast budować taki ogromny statek, wystarczy dobrze nauczyć się pływać, tak jak ja umiem!
Przez moment mogło się wydawać, że starca powali apopleksja, żyły mu nabrzmiały, krew nabiegła do twarzy.
– O Panie, słyszysz! – krzyknął. – O, Panie mój! Czyż nie ma kary dla tej małej, leniwej grzesznicy? A zatem, jeśli chcesz, córko, pływać, pływaj, lecz naprawdę powiadam ci, że nie zaznasz spoczynku, aż nie nadejdzie drugi potop. To ci mówię ja, twój ojciec Noe!