Выбрать главу

Przedostatnim pomieszczeniem w pawilonie była usytuowana na półpiętrze czytelnia – pokój wiecznie pachnący tytoniem i piwem – ze ścianami pokrytymi dość banalnymi freskami, okolona kilkunastoma kabinami cichej projekcji. Dalej znajdowały się tylko drzwi toalety, dokąd skierował się świeżo przybyły staruszek. Było tam małe, zakratowane okienko, które wychodziło na pełen kwietnych gazonów i wiecznie bijących w niebo fontann Dziedziniec Ośmiokątny. Dziedziniec, na który nie zaglądały już nawet najwyżej opłacane wycieczki. Tu wychodzili na papierosa członkowie Wielkiej Tajnej Rady, tu wypoczywali podczas męczących sesji członkowie Kapituły Rycerskiej. Tu niekiedy wyskakiwał, odsikać się pod murek, sam Najjaśniejszy Regent Roderyk II.

Oczy staruszka, starannie myjącego ręce, nie próżnowały. Doskonale zanalizowały rozkład fotokomórek i elektroniczne zabezpieczenie kraty. Potem Bork spojrzał na zegarek: 11.25.

Wycierając ręce w ręcznik, zbliżył się do okna. Ośmiokątny dziedziniec był prawie pusty. Przechadzało się tam zaledwie kilku mężczyzn. Jeden z dystynkcjami generała-wiceliktora upuścił w pewnym momencie notatnik, a potem otrzepał go o kolano.

Teden Bork odwiesił ręcznik. Wiedział już, że wszystko jest w porządku, że na miejsce dotarł sygnał i o jego akcji poinformowany jest, kto trzeba. Przygarbił się i ruszył w stronę sal jadalnych. Był głodny jak tylko może być głodny udający starucha Hugon Mirre.

Pierwszą fazę akcji wykonał nadzwyczaj łatwo. Zaopatrzywszy się w fałszywe, ale bardzo dobre dokumenty, wyruszył do stolicy Etanii, gdzie wykupił trzydniową wycieczkę po Amirandzie. Ponieważ facet, od którego pożyczył sobie nazwisko, istniał naprawdę i był niegroźnym emerytowanym nauczycielem greki, ceremonia wizowa trwała jedynie dwa tygodnie. I już drugiego maja autobus powietrzny z Hugonem na pokładzie kołował po pasach lotniska im. Roderyka II. Dwudziestoje-dnoosobowa ekskursja otrzymała oczywiście siedmiu miejscowych aniołów-opiekunów i wyruszyła w tradycyjną trasę wycieczkową: Katedra, Rezydencja w Białym Przysiółku, Muzeum Państwa, Wystawa Magii… Trzeciego dnia przypadł czas wolny, który większość wycieczkowiczów poświęciła na wizytę w wielopiętrowym Bazarze Centralnym. Dokładnie o godzinie 15.10 Mirrę, zgubiwszy na moment swego opiekuna, wskoczył do windy jadącej w górę. Na przedostatniej kondygnacji odbywało się przyjęcie towaru, ostatnia miała dwa specjalistyczne stoiska nie wzbudzające większego zainteresowania. Toteż dźwig był pusty, znaczy prawie pusty, jeśli nie liczyć przygarbionego staruszka w kraciastej marynarce. Wystarczyły dwa słowa hasła. Zamiana marynarek, peruk, okularów i pakunków nie trwała więcej niż parę sekund. Nie zapomnieli oczywiście o dokumentach. Staruszek w kostiumie profesora od greki wysiadł na szóstej kondygnacji, nasz as na siódmej.

Z perspektywy klatki schodowej zauważył, jak anioł stróż pieszo dopędził swego podopiecznego, uprzejmie go obsztorcował i szybko sprowadził w dół. Mirrę – już jako kusztykający staruszek – opuścił magazyn bez trudności. Nie przewidywał większych komplikacji dla swego zmiennika. W czasie całej wycieczki zachowywał spartańską małomówność, z nikim nie zawarł bliższej znajomości, zresztą do odlotu pozostawały zaledwie trzy godziny.

Jak przekonano autentycznego Tedena Borka, emerytowanego członka kasty wyróżnionych, do udziału w tej maskaradzie? No cóż. argumentów znalazło się kilka, od perspektywy wyjazdu z Amirandy (co dla emerytowanego pretorianina graniczyło z cudem) przez niesymboliczną gratyfikację po drobne elementy szantażu. Wiedziano przecież o długoletniej współpracy funkcjonariusza z przemytnikami…

Poza tym staruszek nie miał już okazji się rozmyślić, zaraz po przybyciu do Etanii przepadł jak kamień w wodę albo głębiej. ale ponieważ należał do wyjątkowych sukinsynów, nie powinniśmy go żałować.

* * *

Czym Amiranda różniła się u schyłku XX wieku od reszty alternatywnego świata? Wieloma rzeczami. Pomińmy zacofaną gospodarkę. system oparty na feudalizmie, monarchię od pewnego czasu znów absolutną. Te sprawy wydawały się stosunkowo proste do zmiany. Istotą systemu regenckiego była bowiem nie tylko organizacja, ale też wiara. Zabobon podniesiony do rangi religii państwowej. Chociaż nie. Oficjalnie wierzono w Boga, ale miejscowy obrządek nasycony licznymi wpływami pogaństwa odbiegał od np. wzorca erbańskiego, który nawiązywał do tradycji rzymskiej. Wiara amirandzka charakteryzowała się niesłychaną dosłownością i prymitywizmem. Obowiązywała więc wiara w cuda, magię, okultyzm. Wierzono w nadprzyrodzone pochodzenie władzy regenckiej, przypisywano Regentowi nieomylność także w sprawach sądowniczych (dlatego nigdy nie zdarzały się pośmiertne rehabilitacje), umiejętność leczenia poprzez dotknięcie ręką, przenikanie myśli poddanych (po cóż więc wracać do koncepcji Telefonu Zaufania). Tak więc Regent był zwornikiem całej budowli. I gdyby go zabrakło – w myśl rozumowania Gwidona Resa – cała konstrukcja winna runąć jak domek z kart. A co dopiero, gdyby schwytany i odarty z nimbu władca wyznał przed telewizją światową i obcą radiofonią nagminnie odbieraną w Amirandzie całą prawdę o sobie i systemie rządów?

Pozostawało – bagatelka – schwytać Regenta pilnowanego bardziej niż skarbiec USA w forcie Knox i chronionego pieczołowiciej niż honor japońskiego cesarza.

A przecież Mirre przekonany był, że mu się uda…

* * *

Liktorzy nie mieli nazwisk. To znaczy, posiadali je kiedyś, w odległej przeszłości. Obecnie zadowalali się numerami od jednego do dziesięciu. Były to zarazem kryptonimy podległych im departamentów. Najciekawszy był bodajże siódmy, zwany czasem Biurem Prowokacji, dowodzony przez energicznego bruneta z zadziwiająco regularnymi paskami siwizny. Przed kilkunastu laty komórka zajmowała się penetracją środowisk potencjalnie opozycyjnych, kontrolowała ewentualnych niezadowolonych. Siódemka wzbogaciła jej możliwości.

Regenta, jak każdego arystokratę, prześladowała myśl o spisku. Już samo podejrzenie kogokolwiek o przynależność do masonerii groziło garotą. Czujne wyżły Urzędu Pretorii dzień i noc śledziły co bardziej przedsiębiorczych studentów, wybijających się naukowców lub artystów. Aliści po zdziesiątkowaniu w poprzednich rewoltach organizacje jakoś się nie chciały zawiązywać. Zresztą wystarczyło, aby spotkało się trzech ludzi, ktoś z Pretorii musiał być tym trzecim. Choć nie wykrywano spisku, istniała jednak i gęstniała spiskogenna atmosfera. Regent, mimo że nie był jasnowidzący, orientował się z grubsza, co myślą jego poddani. Czuł, że wystarczy drobiazg, aby skrzyknęła się organizacja, i to nie trzech brodatych terrorystów, ale ogarniająca miliony.

Toteż pomysł jednego z wybijających się funkcjonariuszy średniego szczebla – stworzenie tajnej podziemnej organizacji przez ludzi z Pretorii – chwycił, a sam pomysłodawca, człowiek-zebra, wnet awansował na Siódemkę. Rychło zostało powołane niewielkie, ale aktywne podziemie, ruszyły tajne drukarnie wyposażone w sprzęt z wcześniejszych konfiskat. Ucieszyli się zagraniczni korespondenci, rozrywkę mieli też intelektualiści. Siódemka bowiem stworzył organizację o pełnych pozorach prawdziwości. Poza kilkoma odkomenderowanymi funkcjonariuszami całość tworzyli ludzie święcie przekonani o autentyczności spisku. Działali więc, a tymczasem bank informacji Nr VII pęczniał aktami kurierów i czytelników podzielonych na kategorie: potencjalnie niezadowolonych, niezadowolonych i siewców niezadowolenia.