Выбрать главу

Wzięli kurs na najbardziej luksusowy odcinek esplanady, gdzie przed rezydencją „Trytonia” znajdował się naturalny basen utworzony przez drewniany pomost pełen palm, lampionów i kolorowo nakrytych stolików.

Wśród odpoczywających bajecznych dziewczyn i dygnitarzy bezszmerowo snuli się kelnerzy, grała orkiestra. Co chwila strzelał szampan, a śmiechy doskonale bawiącego się towarzystwa docierały aż do załóg łodzi patrolowych, trzymających się jednak w odpowiedniej odległości od raju elity. Nie brakło i kąpiących się. Sygnał do zabawy dawała najczęściej drobniutka dziewczyna w różowym szlafroczku, rzucająca do wody owoce, które usiłowali schwytać prychający jak tłuste delfiny prominenci.

Kwadrans po północy podwodna ekspedycja znalazła się u celu. Mężczyźni zatrzymali się przy stalowej pięciometrowej stopie dźwigającej drewniany pomost. Szczuplejszy z nurków pozbył się kombinezonu, po czym po raz ostatni zaczerpnął powietrza i odpiąwszy aparaturę, którą zaopiekował się kolega, wyprysnął ku górze. Wypłynął wśród kilkunastu prychających, mocno nagrzanych facetów. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dopłynął do schodków, gdy większość kąpiących się zajęta była polewaniem gołej hostessy czterema szampanami, i spokojnie wyszedł z wody. Owinął się ręcznikiem leżącym na skraju basenu, minął dwie palmy, wszedł do luksusowej łazienki i wziął prysznic. Ciepła woda stanowiła rozkosz po długiej podmorskiej eskapadzie. Tymczasem rozległy się odgłosy bosych stóp stąpających po kamiennej posadzce. Do kabiny zajrzała jedna z bezpruderyjnych panienek w różowym szlafroczku. Popatrzyła na mężczyznę uważnie i utkwiwszy wzrok w złotym breloku na szyi przedstawiającym skorpiona, powiedziała cicho:

– Ubranie znajdziesz w kabinie numer osiem. Nie zwracaj uwagi na światełko „zajęte".

Znalazło się tam nie tylko ubranie, ale i pieniądze, bilet na ekspres do stolicy oraz komplet dokumentów zaopatrzonych w kolorowe zdjęcia człowieka, który jeszcze przed chwilą przypuszczał, że na całe życie nazywa się Dawid Jang.

* * *

W dawniejszych czasach konspiratorzy i spiskowcy za scenerię swych potajemnych spotkań wybierali krypty i katakumby, opustoszałe opactwa i odludne uroczyska, później funkcję tę przejęły magazyny i wysypiska śmieci, kanały oraz tunele miejskiej infrastruktury. Tunder już od początku wykorzystywał absolutnie inne pomieszczenia. Biura! Ktoś wyliczył, że w owych czasach co drugie pomieszczenie w Amirandzie było zajmowane na lokale biurowe. Całe dzielnice składały się z urzędów, zarządów, komisji, officjów. Za dnia żywe i gwarne, w nocy pogrążały się w wielopiętrowym, rozległym śnie. Dyżurowali jedynie nieliczni portierzy (a tych zawsze można było uśpić) oraz aparatura elektroniczna. Ona również nie nastręczała większych trudności zawodowcom. Odpowiednie klucze elektroniczne sprawiały, że otwarcie drzwi nie uruchamiało alarmu, właściwe programy komputerowe dławiły czujność fotokomórek, tak że w absolutnie pustych gmachach można było spokojnie spotykać się, szkolić, przygotowywać.

„Ocelot" i Tunder zjawili się wcześniej. Perspektywa spotkania kuriera nowo powstałej organizacji terrorystycznej, który chciał podjąć współdziałanie z Grupą „O", miała stanowić punkt przełomowy w ich dotychczasowej działalności. O to przecież chodziło! Uwiarygodnić się i stanowić lep czy raczej punkt świetlny, do którego zlecą się wszystkie ćmy spisków i anarchii z okolicy. Na dzisiejszą ochronę wyznaczono Luda i Vergera, dwóch rosłych, sprawdzonych bojowców.

– Czy jesteś pewien, że nie jest to jakaś pułapka? – zapytał jeden z dowódców.

– Czyja? Policji? Siódemka wie przecież o każdym ich kroku przeciwko nam.

– Ale nie zdążyłem przekazać mu informacji o tym spotkaniu.

– Zdążymy po.

– Gdzie się umówiłeś z kurierem?

– W marmurowym hallu.

– Dlaczego właśnie tam?

– Przede wszystkim dlatego, że tam nie ma okien.

– A co z wejściem?

– Kurier potrafi wejść. Dostarczono mu klucz.

– Chodźmy więc.

Hall marmurowy znajdował się na trzecim piętrze. Ze skrzydła, przez które weszli, należało przejść czterema korytarzami. Ludo i Verger poszli kwadrans wcześniej przodem, aby zabezpieczyć miejsce spotkania. Już od wylotu korytarza Tunder zauważył postawną sylwetkę czekającego.

– Cieszę się bardzo – zaczął i urwał.

Był dość spostrzegawczy i dlatego zdziwił go brak obok gościa obu ochroniarzy. Czyżby się gdzieś zawieruszyli? Dopiero rzut oka pod ścianę wyjaśnił wszystko, chociaż z cienia ledwie wystawały nogi Vergera. Ciało Luda dostrzegł sekundę później za palmą. „Zasadzka!" – pomyślał Tunder. Chciał sięgnąć po broń, ale uczuł na plecach dotyk spluwy trzymanej przez „Ocelota".

„Zdrada!" – przemknęło przez myśl funkcjonariuszowi. Ale przecież „Ocelot" należał do najwierniejszych współpracowników Siódemki. Uśmiech zbliżającego się kuriera wyjaśniał wszystko: zdradę Siódemki i arcychytre wyprodukowanie siłami policyjnymi autentycznej organizacji terrorystycznej, która bez niego i obu wtyczek stanowiła nie kontrolowaną tajną broń o sile równej jawnie działającej dywizji. Jako zawodowiec ocenił szansę i nie próbował nic zrobić, przymknął tylko oczy nie chcąc oglądać klingi. Z marmuru łatwiej zmywać krew niż z klepki – pomyślał – dlatego tu wyznaczyli spotkanie.

* * *

13 maja o godzinie 11.02 Generał-Nadliktor otworzył z dwuminutowym opóźnieniem posiedzenie dowództwa Pretorii. Odprawy, które prowadził on lub Prefekt, nie należały do długich. Ogólny przegląd sytuacji, dyspozycje dzienne. Pytania i wyjaśnienia. Wszyscy już wiedzieli, że tego dnia za półtorej godziny wystartuje helikopter Regenta (nie wiedzieli, który z trzech) i uda się w podróż. Musieli wiedzieć, albowiem odpowiednie polecenie wydawano z krótkim wyprzedzeniem służbie nadzoru i kontroli lotów. Należało zrealizować wytyczną „czyste niebo". Przy takich okazjach na parę godzin odwoływano wszelkie loty sportowe, szybowcowe, sanitarne. Zamykano trzy spośród czterech korytarzy stołecznego lotniska. Dwa samoloty wczesnego ostrzegania startowały z baz i wypatrywały wszelkimi dostępnymi środkami nielegalnych wyrzutni rakietowych lub jakichkolwiek niepokojących zjawisk na trzech ewentualnych trasach przelotu. Choć dziś każde dziecko mogło się domyślić, że kurs z grubsza przebiegać będzie na południe. Tam bowiem odbywało się Święto Młodości – doroczne wybory Miss Amirandy. Tradycyjnie w noc po wyborze oddawała ona swoją cześć w łożnicy Regenta. Toteż obok normalnego składu jury – w którym zasiadali esteci, tancmistrze, dyktatorzy mody, reżyserzy filmowi, fotograficy i specjaliści od reklamy – obowiązkowy był jeszcze udział lekarza hymenologa i specjalisty od lojalności. Przed finałami, w warunkach hipnozy, badał on podświadomość kandydatek i te, których jaźń zawierała najmniejsze choćby inklinacje antypaństwowe, profilaktycznie eliminowano. Na szczęście uroda chodziła zazwyczaj w parze z głupotą i obojętnością polityczną.

Wszyscy woleli dni, kiedy Regent leciał na południe. Teren rozciągał się tam płaski i wyjąwszy obszar Parku Narodowego – bezleśny, gęsto zamieszkany.

Już miano kończyć operatywkę, gdy dyżurny Major-Liktor wywołał z sali Piątkę. Po chwili również Szóstkę. Niezwłocznie dołączył do nich sam Nadliktor.

– Co się stało?

– Gwardia lotniskowa złapała faceta z fałszywym paszportem… – przekazuje Piątka, któremu podlega kontrwywiad.

– Uciekał?

– Przeciwnie. Chciał się dostać.

– I to jest aż tak alarmujące?

– Posiadał przy sobie plastikową broń, niewykrywalną przez tradycyjne czujniki, ale miał pecha i trafił na przejście eksperymentalne, gdzie takie rzeczy już wyłapujemy.