Mirre potoczył wzrokiem po obecnych. Miny wszystkich wydłużyły się.
– Cholera – warknął „Ocelot". – Reginald ma wszystkie wady tego typa i dodatkowo jest jeszcze patalogicznym sadystą bez poczucia humoru.
Regent tylko zachichotał.
– Ale nasze rewelacje – wybąkał Jang – kiedy polecą w eter…
– Jakie rewelacje! – zawołał Mirrę. – Teraz oni nas uprzedzą, powiedzą o nieprawościach i zbrodniach Roderyka dużo więcej. Spuszczą parę z kotła, ale władzy nie popuszczą. Byliśmy durniami sądząc, że ruszywszy człowieka podważamy system.
– Biedny pan Gwidon – westchnął Ketes.
I zapadła cisza.
– Zaraz, zaraz – powiedział nieoczekiwanie Regent – coście tak pospuszczali nosy na kwintę?! Przecież jeszcze nie wszystko stracone.
– Jak to? – poderwali się wszyscy.
– Macie z pewnością jedną szansę, którą tak świetni fachowcy jak wy na pewno potrafią wykorzystać. Nie powinno wam to sprawić kłopotu.
– Co mianowicie?
– Przywrócenie mi władzy. W interesie naszego kraju. Przecież sami zauważyliście, że to będzie mniejsze zło.
– I tak by to wyglądało. – Szef Wywiadu Rurytanii zawiesił głos i spojrzał na prezydenckiego Doradcę i Dowódcę Sił Natychmiastowego Użycia. – Nie udało się. Po otrzymaniu tego raportu Gwidon Res zmarł na serce. Jego majątek ma być w całości przeznaczony na Fundację Emigracyjną…
– Czy nie powinniśmy się w to wmieszać? – Doradca uniósł się z fotela. – Skoro eks-Regent znajduje się nadal w rękach spiskowców, moglibyśmy to zdyskontować. Możecie rzeczywiście stworzyć ruch na rzecz przywrócenia Roderyka, rozkręcić wojnę domową, pobić Reginalda i tuż przed przejęciem władzy ukręcić kark Roderykowi. No,
a potem republika, reformy i tak dalej…
Szef milczy przez chwilę. Myślami jest wciąż przy człowieku, który dostarczył mu ten zapis, przy załamanym starym wilku morskim o nazwisku Zenos. Przekonanym, co gorsza, że to jego praca dla Rurytanii pokrzyżowała plany Resa. Cóż, zawsze są jakieś koszty.
– A ja – odzywa się Generał – nie mogę pojąć, kto dopuścił, że następcą został ten kretyn Reginald? Nie umiarkowany Roland, nie młodociany, ale chyba światlejszy Remi… Przecież jeśli dotąd Amiranda pozostawała w tyle za resztą Z-2 o sto lat, teraz cofa się o dwieście.
– A może to lepiej – mówi Szef Wywiadu – może nowa fala obłąkania i zbrodni odegra rolę katharsis, może potrzeba jeszcze większego upadku i znieprawienia, żeby Amiranda ocknęła się, powstała, odrodziła… Zwycięstwo Mirre… Któż zaręczy, czy zmiany nie byłyby tylko połowiczne… A werdykt i tak wyda historia.
Doradca spoglądał spod oka na szpakowatego Arcyszpiega: Co on chce przez to powiedzieć? Ze swoich przecieków wie, że główną rolę w nominacji Regenta odegrał Nadliktor wsparty przez swego Szefa VII Departamentu Siódemkę. Ale przecież Siódemka w świetle raportu…
Zamyśla się jeszcze głębiej. Za oknami przestaje padać. Kropelki deszczu drżą na pajęczynie, a nad Rurytania Avenue znów pojawia się wielkie alternatywne słońce.
Antychryst Wiecznie Żywy
Żywiczny zapach i dzwony w oddali…
Żywiczny zapach…
Aleksander uniósł głowę. Zdało mu się, że już kiedyś musiał tu być, że nagle przebudził się ze snu długiego, ciemnego. Popatrzył z pewnym zaskoczeniem na kolumny strzeliste, złocenia, okno otwarte na oścież ku zachodzącemu niebu. Nie, z pewnością nigdy tu nie mógł przebywać, a jednak…
Wyszedł do ogrodu. Czuł, jak po każdym kroku odchodzi go owo koszmarne zmęczenie, skumulowane napięcie ostatnich tygodni, miesięcy. Pierwszy weekend. Pierwszy naprawdę wolny weekend. Może właśnie dlatego wybrał na miejsce odpoczynku tę od ponad trzydziestu lat nie używaną rezydencję, której chyba przez przeoczenie nie przekazano na żłobek czy Dom Pracy Twórczej.
– Czy mam towarzyszyć Waszej Ekscelencji? – Blondynek w mundurze z dystynkcjami lejtnanta poderwał się z ogrodowego leżaka.
– Nie, Anton, dziękuję. I błagam, nie używaj tej idiotycznej formuły.
– Więc jak mam mówić. Towarzyszu Prezydencie?
– A jak mówiłeś do mnie przed paru tygodniami?
– Panie inżynierze, panie Aleksandrze…
– I tak niech zostanie. Ty też zostań. Chcę się przespacerować. Zmęczony jestem…
Na dobrą sprawę od chwili wyborów nie miał czasu na zastanowienie się nad swoją sytuacją. W końcu tak nierealną, że śmieszną. Może w momencie, gdy na ręce Patriarchy – jeszcze cztery lata wcześniej zesłanego na dno jakiejś kopalni – składał przysięgę jako pierwszy Prezydent Zjednoczonej Demokratycznej Federacji Erbańskiej, przemknęło mu zdawkowe: „Co ja tu właściwie robię?". Później już nie miał czasu. A poza tym Anastazja. Anastazja bardzo nie lubiła, gdy się zbyt długo zastanawiał. Cud, że teraz – zajęta obwożeniem delegacji Kobiet Rurytańskich – dała mu trochę wolnego.
Nieoczekiwanie skończyła się alejka, widać wytyczona świeżo w do niedawna zapuszczonym ogrodzie. Dalej były jakieś skałki, cyprysy oraz kuta, ostro zakończona palisada. Dawniej, w czasach Tyranii, rozciągały się tu pola minowe i pas zaoranej ziemi z wieżyczkami straży. Teraz od wielu lat pieniła się zdziczała roślinność. Jakaś przemożna siła doprowadziła Prezydenta aż do ogrodzenia. Uśmiechnął się dotykając żelaza. Nie zdążyli pomalować. Metal przeżarty rdzą kruszył się w ręku. Jak imperium. Jak globalne mocarstwo Erbanii dziś, po bezprzykładnej rozsypce, ograniczone jedynie do ziem rodzimych.
Stracili nawet Amirandę. A właściwie to przecież zryw w Amirandzie sprzed 12 lat obnażył kruchość systemu. Choć złamany, zapoczątkował szybki demontaż całej budowli. Nieodwracalny? Aleksander wierzył, że tak.
Nie był rewolucjonistą. Przeciwnie, tylko przypadek i osobista sympatia ostatniego regenta doprowadziły go najpierw do centrum władzy, później -w pierwszych wolnych wyborach po nieudanym puczu wojskowym – oddały mu w ręce to, co zostało z masy spadkowej.
– Panie Aleksandrze, panie Aleksandrze…
Szept był przenikliwy, ostry. Prezydent uniósł głowę. Metr za palisadą zobaczył zjawę… Może za mocno powiedziane! Siwobrodego starca w połatanym, kiedyś bardzo wykwintnym garniturze. Twarz miał przywiędłą, wargi bezzębne i tylko w oczach obwiedzionych krwawymi obwódkami błyskało światło, dziwne, przywodzące na myśl gwiazdy wpadłe do studni.
– Pan mówi do mnie? – zapytał Aleksander.
– Proszę wybaczyć natarczywość, ale nie będę zawracał głowy Ekscelencji jakimiś suplikami – rzekł starzec.
– Skąd się pan tu wziął?
– Dobrze znam teren. A drogę B-6 szczególnie. Z mojej willi koło Czarnego Wąwozu było tu nie dalej niż kilometr.
– Z pańskiej willi? – Na moment przemknęło Aleksandrowi, że ma do czynienia z szaleńcem.
– Jeśli tylko przejdziemy dwadzieścia kroków w dół, natrafimy na furtkę. Jest zamknięta na łańcuch i kłódkę, ale mam klucz, wszystko jest naoliwione. Od lat nikogo tu nie było, a na terenie rezydencji jest tyle ziół. Mówią, że po każdej zbrodni wyrastał nowy kwiat.
Prezydent był tak zaskoczony, że nie przyszło mu nawet do głowy, że starzec może być prowokatorem lub zamachowcem. Nie zareagował na otwarcie furtki.
– Chcę panu powiedzieć coś, co ma niezmierną wagę – mruknął staruch. – Ach, nie przedstawiłem się, nazywam się Balder. Abraham M. Balder.
– Jak to, pan…?
– Tak, ja. „Stupajka Akademii Nauk", „Szarlatan na czele Arcy-konsylium", tak mnie najchętniej nazywano…
– Powiem szczerze, osobiście przypuszczałem, że pan…