Выбрать главу
* * *

Szanowny Panie Prezydencie! Właściwie powinienem może napisać: drogi Aleksandrze. Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Udowadnianie niewinności to tak jak dowodzenie, że się nie jest wielbłądem.

Oczywiście wiem, że nie mogę być tamtym Antychrystem. Cała moja psychika podpowiada mi, że to niemożliwe. Owszem, kocham popularność, ale kocham również mój naród. I wierzę w demokrację. Cenię też pana… Ale gdybym to wszystko powiedział wtedy w pociągu, mogłoby to jedynie zabrzmieć jako zapewnienie bez pokrycia, taktyka mająca na celu ukrycie właściwych celów, zmylenie przeciwnika.

W każdej ewentualności już przegrałem.

I dlatego zrobię to, co musi Cię przekonać. Pomoże Tobie i Krajowi. Sprawi, że kopii Tyrana poszukasz gdzie indziej, może idąc zupełnie innym torem. Długo analizowałem słowa Baldera. „Uważaj… pociąg… ten związek… zgubi…" Wiem, że jednocześnie wskazują na kolejarza. przywódcę związku zawodowego. Ale czy tylko?

Kocham życie. Ale najwyraźniej bez wzajemności.

Boję się, ale bardziej o sprawę niż o swój cielesny pokrowiec.

Za chwilę skieruję do ust krótką lufę mojego parabellum. Czymże jest wieczność? Niech Bóg cię strzeże, Aleksandrze…

– Dziękuję, Anton! – Anastazja systematycznie drze przeczytany list na drobne kawałki, po czym wrzuca do kominka.

Przez chwilę wpatruje się w pląsające języki ognia…

– Oficjalny komunikat po śmierci Trybuna będzie mówił o załamaniu nerwowym wskutek odkrycia nieuleczalnej choroby – informuje sekretarz. – Ale nie wiem, jak tę wiadomość przyjmie Pan Prezydent. Ostatnio nie jest w dobrym stanie. Zaczyna powątpiewać, czy znalazł właściwą kopię. Chce spotkań z następnymi podejrzanymi na swej liście. Nie wiem, czy nie powinniśmy skłonić go do spotkania z lekarzem.

Anastazja potrząsa głową. W lekkim peniuarze wygląda rzeczywiście jak imperatorowa Erbanii.

– Jeszcze nie teraz, nie teraz – powtarza. – Wiesz, jak w nieustabilizowanej sytuacji mogłaby zaszkodzić plotka o chorobie Prezydenta, i to chorobie psychicznej. Aleksander jest po prostu przemęczony. Musimy się nim dobrze opiekować.

Sekretarz kiwa głową, siada na poręczy fotela Anastazji. Bawi się jej włosami. Żona Prezydenta przekroczyła już czterdziestkę, ale ciągle ma wspaniałą figurę i uwodzicielski wzrok.

– Pozwólmy mu bawić się w śledztwo, jeśli mu to sprawia przyjemność.

– Przecież to nie ma sensu – pokręcił głową Anton. – Żaden z pierwszej dziesiątki nie może być tyranem. Nie zgadza się grupa krwi, są różnice w pigmentacji i wreszcie najważniejsze – odciski palców. Kopia Antychrysta musiałaby mieć identyczne linie papilarne.

– Rzeczywiście.

– Niedawno udało mi się odszukać mieszkanie, pokoik, który pod zmienionym nazwiskiem wynajmował Balder. Znaleziono tam trochę starzyzny: książki, fotografie. Kilka ciekawych. Szczególnie ta.

– Pokaż! – Anastazja marszczy brwi i obraca fotkę. – A co tu jest napisane? Jeden chromosom?

– Nic więcej. Czy jesteś przekonana, że nie powinniśmy mu o tym mówić?

Kobieta bierze młodzieńca za rękę.

– Pewnych rzeczy nie muszę ci chyba tłumaczyć. Aleksander to takie duże dziecko. Owszem, ulubieniec narodu. Idol… Ostoja sprawiedliwości. Czasami jednak się o niego boję. Bywa nieostrożny. Tacy jak on mogą stać się ofiarą zamachu.

Twarz Antona robi się nagle twarda i zdecydowana.

– Miejmy nadzieję, że znajdzie dość siły, aby przepchnąć przez parlament prawo o specjalnych uprawnieniach na wypadek zaburzeń. No i nominację wiceprezydenta… Dla ciebie, Anastazjo.

Rozlega się dzwoneczek. Lejtnant podrywa się na równe nogi.

– Zdaje się, że cię wzywa, znów pracuje po nocach. Wymyśla nowe prawa dla słabych i akty uszczęśliwiania dla głupich – wzdycha Anastazja.

Anton wychodzi.

„Imperatorowi” sięga po grzebień. Zanurza go w ciągle bujnych, ciemnych włosach. Potem sięga do szkatułki – ma tu fotokopie odcisków palców tyrana. Także karteczkę, na której zanotowała ostatnie słowa profesora Baldera: Uważaj… pociąg… ten związek… zgubi… Błogosławiona wieloznaczność słów. Czyż pociąg nie może być na przykład erotyczny, a związek małżeński? Do pudełka wkłada otrzymaną przed chwilą fotografię z napisem: Jeden chromosom.

Swoją fotografię!

Ależ cwaniak był z Dyktatora. Sporządzając kopię – dla bezpieczeństwa, a może z ciekawości – zażądał jednej maleńkiej zmiany genetycznej. Czy ktoś mógłby wpaść na pomysł, że w drugim wcieleniu Ojciec Narodu będzie kobietą. Tak, teraz już wszystko jasne. Wszystko, co przedtem było tylko snami pełnymi obrazów podniecającej grozy, przeczuciami, domysłami… teraz Anastazja jest już pewna.

Za oknem słonecznej rezydencji gęstnieje mrok. Ciemne są noce Erbanii. Może będą jeszcze ciemniejsze. Śmiejąc się jak mała dziewczynka, podbiega do lustra, zaczesuje włosy do góry, szminką na tafli rysuje wąsy, a potem nagle, nie wiadomo skąd przychodzą jej do głowy słowa dawno nie śpiewanej piosenki: Wiosną młode serca bez miłości schną, gdzieżeś jest, o Suliko!

Epilog – Druga Strona

Drogi HSP! Drogi teoretyku światów alternatywnych. Jakże mi brak twej ciepłej obecności, twych połajanek i uszczypliwości na temat mego warsztatu naukowego. I jakże mi wstyd, że wówczas w hotelu nie powiedziałem ci całej prawdy. Przywłaszczyłem sobie autorstwo Amirandy, podczas gdy byłem tylko przekaźnikiem… Oczywiście, nie miałem wtedy jasności, ale czułem intuicyjnie.

Tak, profesorze. Przekaźnikiem. A właściwie po pajęczarsku podłączonym podsłuchem do wielkiego strumienia wyobraźni…

Superkreator. Dla większości pozostanie jedynie samotnym starszym panem w wiecznie wytartych spodniach i rozciągniętym swetrze, panem o małej, jakby przez indiańskich szamanów uwędzonej główce i rachitycznym wąsiku w kształcie szczoteczki do zębów. Andrzej! Człowiek, którego okradłem. Najpierw mimowolnie, potem z całym wzrastającym i pełnym bezkarności cynizmem.

Pamiętasz naszą korespondencję, HSP? Nadesłane przeze mnie kolejne rozdziały, twoje czynione na marginesach notatki i uszczypliwości? Wreszcie twe propozycje, abym przyjechał do Ciebie do Vancouver, gdzie w bungalowie nad Horse Shoe Bay mógłbym w wiecznie zielonej scenerii kontynuować pracę. Otóż nie mógłbym. Pamiętasz telefon bezkablowy, który mi podarowałeś? Wspaniałe urządzenie, a przecież wymagające co rusz całonocnego ładowania, no i stałego przebywania w pobliżu radiostacji. Moją radiostacją był Andrzej. Nie wiem, czy świadomie. Przynajmniej do pewnego czasu.

Na początku uważałem go za dziwaka. Jak wszyscy. W końcu ktoś, kto codziennie bąknąwszy tylko pod nosem „dzień dobry", pomyka do swego pokoiku, a tam włączywszy na pełny regulator muzykę symfoniczną oddaje się nie wiadomo czemu, może uchodzić za dziwaka.

A przecież pierwsze zarysy Amirandy poczęły mi się rodzić właśnie wówczas, gdy gęste story separowały pokój Andrzeja od naszego świata, a muzyka Wagnera, Liszta czy Beethovena przebijała ścianę i dwie warstwy książek mojej biblioteki. Mieszkał sam, zawsze sam, od niepamiętnych czasów. Jeśli można wyobrazić sobie najbardziej samotnego faceta – to on nim był. Prawdopodobnie musiał obracać się wśród ludzi, gdzieś pracował, czymś się żywił… Choć ja nigdy nie widziałem go z wiktuałami, z zakupami.

Mój dom to stara kamienica na przedmieściu. Zaliczka na przyszłą dzielnicę czynszówek, która nigdy nie wyrosła. Kiedy byłem dzieckiem, dom wznosił się na całkowicie odkrytej przestrzeni, z jednej strony ciągnęły się kartofliska, z drugiej – dzikie ogródki działkowe. A on stał z bramą donikąd (nie było ogrodzonego podwórza), z lokalem sklepowym od niepamiętnych czasów, a ściślej mówiąc od sławetnej bitwy o handel, zajmowanym przez jakiś magazyn. Z lokatorami jeszcze sprzed wojny, którzy starzeli się razem z domem, umierali, rodzili się nowi. A potem zaatakowało nas miasto. Wygony pocięto na równe działki, z których część zajęły chaotycznie wznoszone wille, z drugiej strony – schludna uliczka prominenckich szeregowców, a vis-a-vis -obrzydliwy pseudopawilon handlowy. Kiedyś nawet dom otynkowano. Lecz na zawsze pozostał dla mnie nadbudówką na mym admiralskim okręcie, moją wyspą tajemniczą…