Gdzieś nietaktownie ozwały się oklaski, ale zdusiły je pełne oburzenia syki. Audytorium dramatycznego finału miłości, rozlokowane w zaroślach, piwnicach i dachach, wycofuje się w milczeniu, unosząc w sercach dojmujący żal za tak młodo zmarłymi kochankami.
– A mówiłam ci, że się zabiją, tak jak było w folderze – mówi gruba, krzykliwie ubrana Amerykanka do swego wysuszonego męża.
– Ciekawe, czy ich odratują? – wtrąca się do rozmowy Japończyk. – Bo miesiąc temu odratowali…
– Jeśli nawet odratują, to i tak nie wiadomo, czy uda im się połączyć, przecież waśń rodzinna… – komentuje turysta z Niemiec.
Wycofujący się tłum przepuszcza pędzącą co koń wyskoczy kolasę pierwszej pomocy reanimacyjnej. Nikt nie zauważa chudego jak żuraw mężczyzny o gackowatych uszach, który przeciska się pod murem; z ukontentowaniem zaciera ręce.
– Znowu się udało – melduje pół godziny później Remigiuszowi.
– Jak grali? – dopytuje się monarcha.
– Średnio, ale z poświęceniem.
– Rezultat?
– Uraz obojczyka u mężczyzny… z kobietą gorzej, prawdopodobnie pęknięcie wątroby. Ale za miesiąc będzie wszystko jak należy. Chętnych do tej roli nie brakuje.
Nie trzeba chyba dodawać, że rozmowa dotyczy kaskaderów. Prawdziwi Roma i Juliusz po otrzymaniu obfitego stypendium zostali wywiezieni daleko za granice, z prośbą, by nie wracali do Amirandy. Zresztą, jest to raczej nie do wykonania. W warunkach emigracji ich związek po szeregu efektownych bójek rozpadł się. Juliusz okazał się bowiem zakamuflowanym transwestytą, a Roma – małą drobnomieszczańską histeryczką. W kłótniach wypominano sobie wszystkich poległych przodków oraz profesje mamuś, czego Julek nie zdzierżył. Obecnie Mon przebywa prawdopodobnie w Południowej Rurytanii, a Capówna w Etanii.
Natomiast w historycznym zaułku co miesiąc odbywa się w różnych wariantach misterium miłości i romantyzmu, a wielu „konspiracyjnych widzów" śledzi je ze stałą nadzieją, iż może tym razem młodym się uda.
W protokołach Leonarda impreza, rozgrywająca się zawsze podczas pełni księżyca, nosi kryptonim Światło i wdzięk.
Szklany Dołek
Działo się to w czasach, kiedy całej bajeczności alternatywnego świata nic nie zagrażało ze strony światopoglądu laickiego. Zanim jeszcze materializm nie przetrzebił tysięcznych rzesz krasnali, nie zatruł leśnych źródeł, z których tak lubiły korzystać najady i driady. Zanim tablice „Zakaz kąpieli" nie pozbawiły środków do życia rozlicznych topielic i centaurów, a jednorożców, gryfów i harpii nie wyłapano do ogrodów zoologicznych.
Czyż ktoś potrafiłby oddać cały urok ówczesnej Amirandy, owych zamków, piękniejszych niż fantasmagorie Ludwika Bawarskiego, zamieszkiwanych przez duchy i wampiry; kopalnianych sztolni, zaludnianych przez gnomy i olbrzymy; rozstajów przycmentarnych, gdzie umarli zwykli schodzić się na plotki z żywymi; jaskiń, przed którymi wygrzewały się leniwie ostatnie dobroduszne jaszczury, nieświadome, że ich jurność skończyła się wraz z jurą.
Panowanie Remigiusza można by nazwać szczęśliwym. Jego doradca Leonard podsuwał mu w każdej sytuacji dowcipne rozwiązania, które pozwalały robić ludziom wodę z mózgu, a w przypadku kłopotów – zwalać winę na kogoś innego.
W jednej sprawie jednak tandem rządzący był absolutnie bezradny: królewna! Jedynaczka!
Remigiusz nie potrafił zliczyć nocy przesiedzianych bezsennie z powodu Rosanny. Z wypitych na przemian z neospazminami kaw można by stworzyć dwa równej wielkości jeziora. I wszystko na marne.
Rosanna piękna nie była. Ale uroda, kiedy jest się dziedziczką równie wspaniałej krainy jak Amiranda (a była to monarchia niemała, zważywszy, że już w średniowieczu potrafiła zadłużyć się na pięć bilionów kop groszy rurytańskich), naprawdę nie stanowi problemu. Zresztą najgłupszy nawet malarz potrafi przy odrobinie tempery i wyobraźni wyprostować i skrócić najjaśniejszy (bo błyszczący) nosek, usunąć zbieżnego zeza, wyrównać łopatki, podciągnąć biust, by wyglądał jak jabłuszka jej kuzynki Królewny Disney-Śnieżki… A co się tyczy nóg… Cóż, królewny portretuje się zazwyczaj w długich sukniach bądź kadruje w planie amerykańskim.
Problem polegał na czymś zgoła innym.
Rosanna lubiła się puszczać. I to od dziecka.
Zaczęło się niewinnie, od zabaw w doktora z korpusem paziów. Potem jednak grono poszerzyło się o giermków, rękodajnych, szwajcarów, odźwiernych, kucharzy, koniuszych, gwardzistów, pretorianów, charge d'affaires krajów ościennych, delegatów udających reprezentacje społeczeństwa, przekupniów, turystów, mnichów z zakonu luizytów, kocmołuchów podkuchennych, artystów z trup dworskich (z wyjątkiem baletu), heroldów, listonoszy, ogrodników, przypadkowych złodziei – słowem wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób zawitali do zamku, przy czym pomysłowość królewny pod tym względem bywała niewiarygodna. Potrafiła zawsze zmylić pilnujące ją dzień i noc dworki, a że wygimnastykowana była i drobna, nie stanowiły dla niej przeszkody kraty, czy palisady. Gzyms, rura kanalizacyjna, dziura stwarzały zawsze sposobną trasę. Potrafiła umknąć z komnat w koszu na bieliznę, w pojemniku śmieciarzy, w torbie listonosza czy pod sutanną osoby duchownej. Przedzierała się przez zapory moralności w charakteryzacji, w zbroi, jako rzeźba, mumia z muzeum osobliwości, oswojony niedźwiedź.
W najgorszym wypadku, kiedy wzmocniono straże do granic obłędu, wykorzystywała dziurę po sęku czy otwór w odszpuntowanej beczce, w której się zamknęła. Poza tym, jako osoba wesoła i hojna w rozkoszach, miała niezliczoną liczbę wdzięcznych przyjaciół, zawsze gotowych do udzielania pierwszej pomocy.
Jeden tylko zausznik regencki Leonard pozostawał nieczuły na jej wdzięki, ale sama natura skierowała jego zainteresowania w zupełnie innym kierunku, co sprawiło, że wolny czas najchętniej spędzał, śledząc z wypiekami na chudych, pergaminowych policzkach próby baletu i pantomimy.
W wieku szesnastu lat Rosanna miała już tak zaszarganą opinię, że mimo wspaniałego wiana i widoku na tron nikt nie kwapił się do żeniaczki.
Dwór Rurytański zbył emisariusza wykrętem dyplomatycznym, władca Transylwanii na wszelki wypadek wstąpił do klasztoru, a królowa brytyjska miała oświadczyć, że za taką pannę nigdy w życiu syna nie wyda, choćby była to jedyna kobieta na świecie.
Mimo obniżenia wymagań emisariusze Remigiusza rychło zrezygnowali z mocarstw i poczęli objeżdżać księstwa dzielnicowe, antyszambrować po rozmaitych alternatywnych Lichtensteinach i Monakach, potem penetrować środowiska diuków, markizów, hrabiów, a nawet baronetów. Reflektantów nadal nie uświadczyłbyś… To znaczy, może byliby, ale jaki arystokrata, choćby nawet i miał chrapkę na Amirandę, zgodziłby się ostać pośmiewiskiem świata? A honor w onej epoce stał wyżej niż wszelkie doczesne profity.
– Noblesse oblige! – jak mawiała do swego szpica Noblessa królewna Rosanna w rzadkich chwilach samotności.
Można było tylko współczuć Heroldii Centralnej, która dokonywała karkołomnych interpretacji, dementując opinie na temat księżniczki, na zmianę kokietując bądź poszturchując korespondentów zagranicznych, którzy i tak swe korespondencje z Amirandy rozpoczynali: Jak dowiadujemy się ze źródeł niezależnych… Ten i ów narażał się na chłostę albo karne wywalenie za granicę, ale reputacja Rosanny bynajmniej na tym nie zyskiwała. Przeciwnie, wyolbrzymiano jej sukcesy, posuwając się do złośliwych porównań prowadzenia się królewny i sytuacji gospodarczo-społecznej trapezoidalnego królestwa.
A że zawsze musi być jakieś wyjście, pewnego dnia na pokojach monarszych zjawił się Leonard w towarzystwie architekta, Włocha o zabójczym wąsie i osobliwie krótkich nogach. Ten co rychlej wyciągnął zwój kalek technicznych i pokrótce scharakteryzował swój plan. Inwestycja miała nosić nazwę „Szklana Góra".