– Kuferek dołączam w formie premii – oświadczył Res. – Aha, w przyszłym miesiącu mój człowiek nawiąże z panem kontakt, majorze. Będziemy się jeszcze potrzebowali.
– Cena jest stała – stwierdził bez uśmiechu kondotier. Wrócił pontonem, który następnie za pomocą liny Zenos ściągnął na „Nereidę". Zawarkotały śmigła wodopłatu wzniecając wodną kurzawę, hydroplan uniósł się lekko i ruszył, nabierając prędkości. Jang stanął obok szefa, który znów uniósł do oczu lornetkę.
– Dobrze wykonana robota. Facet powinien obudzić się za dwie, trzy godziny. Szkoda tylko, że po całej operacji pozostało dwóch niepotrzebnych świadków…
Urwał. Najpierw zobaczyli błysk, a dopiero po dłuższej chwili do uszu dotarł pomruk detonacji. Miliarder opuścił lornetkę.
– Ta skrzyneczka, skrzyneczka z podwójnym dnem – wybełkotał pełen podziwu Dawid. – Tylko szkoda tej fury pieniędzy.
Res delikatnie potargał go za ucho.
– Nie przesadzajmy, Dawid, to były tylko pieniądze, tylko pieniądze… – Ruszył w stronę stolika, gdzie czekał na niego ulubiony pasjans. Ale odwrócił się i jakby na dokładkę powiedział:
– A pieniądze zawsze można sobie wydrukować.
Kołysało. Czuł też wibrację śruby. Znajdowali się na morzu. A więc żył. Nic go nie bolało. Jakże to było możliwe? Pamiętał doskonale; tuż przed zapadnięciem w pustkę – uderzenie w brzuch… A potem wszystko mu się przypomniało. Niebo, sępy na wyschłym drzewie. I snajper z wycelowanym w niego sztucerem.
Zrekonstruował fakty. Wszystko układało się doskonale. Pluton został przekupiony, następnie mężczyzna z dachu strzelił do niego końską dawką środka paraliżującego. Resztę dopełniła krew tryskająca z sąsiednich ofiar i ich rozsiekane mózgi.
– Ktoś mnie potrzebuje, no, to żyjemy – uśmiechnął się Hugon Mirre, nie bez powodu przezywany Szczęściarzem.
– Jaka robota i za ile? – zapytał Hugon, delektując się wybornym cocktailem, który podsunął mu gospodarz.
Res przez chwilę milczał, po czym spojrzał głęboko w oczy najemnika.
– Kim pan jest, senior Mirre?
– A kim pan pragnie, żebym był? Mój życiorys jest znany. Hugon Mirre, lat trzydzieści dziewięć, rodzice nie ustaleni, bezpaństwowiec, pięć lat Axarskiej Legii Kolonialnej, potem Rurytańskie Amarantowe Berety, wreszcie wolny strzelec. Specjalność: zamachy stanu, likwidacje, uprowadzenia, operacje antyterrorystyczne, bez osobistych sympatii
politycznych. Stracony przed tygodniem w Republice Ko…
– Dobrze, a teraz trochę prawdy. Nazywa się pan naprawdę Hugo Willer, urodzony 11 listopada 1961 roku w Arri, prowincja Montania, syn Anny Willer zmarłej na tyfus w kolonii karnej w Nordlandii i generała Henryka Willera rozstrzelanego niesłusznie w roku 1976 RESA. Wychowywany w Centrum Reedukacji Młodocianych, następnie kształcony
w Czambułach Janczarskich, w roku 1978 zbiega z twierdzy w Regentowie, a następnie brawurowo przedziera się do Rurytanii ponad żoną śmierci, używając własnoręcznie skonstruowanego latawca.
– Lotni – poprawia Hugo.
– Reszta jest mniej więcej taka, jak pan powiedział. Poza jednym: systematycznie wpłaca pan pokaźne kwoty na Opiekę dla Nielegalnych Emigrantów. Moje pytanie brzmi: czy czuje się pan jeszcze Amirandczykiem?
– Dlaczego? – pyta dziwnie chrapliwie Mirre.
– Bo chcę zaproponować panu coś nietypowego, bez ustalonego honorarium, pańskie zadanie nie będzie miało ceny…
– Słucham, choć taki wstęp trochę mnie zniechęca.
– Pragnę, aby pan obalił system regencki w Amirandzie, żeby pan wyzwolił nasz naród spod rządów feudalnej oligarchii.
Powstanie roku pięćdziesiątego pierwszego. Gwidon Res miał wtedy czternaście lat. Wystarczająco dużo, żeby nie zapomnieć. Głodowe rozruchy z czerwca zmieniły się w rewoltę, część oddziałów przyłączyła się do buntu, nad ratuszem stolicy załopotał sztandar wolności. Cóż, kiedy spiskowcy byli słabo zorientowani, stać ich było jedynie na wspaniały zryw, a potem podzieliły ich wzajemne rozgrywki. Regent Rodryg, który jak uciekający lis porzucił swoją luksusową rezydencję, pozbierał prowincjonalne pułki i w kilka miesięcy zacieśnił pierścień wokół metropolii. Niecała Amiranda powstała. Nie wierzono w zwycięstwo, być może naród nie dorósł do tej wiary. Zresztą, tuż obok czuwało mocarstwo erbańskie, gotowe w każdej chwili udzielić braterskiej pomocy chwiejącemu się reżimowi regentury. Potem nastąpiła inspirowana próba kontrrewolty i wreszcie zdrada otwarła północną bramę.
Rzeź wrześniowa! Trzy dni masakry, gwałtów, tym straszniejszych, że zaplanowanych. Oddziały pacyfikacyjne posiadały dokładne listy, plany domów, mieszkań, szlachtowały metodycznie najbardziej zbuntowanych i najwartościowszych. Doradcy Rodryga twierdzili, że wygubienie „górnych 10 procent" razem z rodzinami zapewni spokój na długie lata (zresztą, nie pomylili się specjalnie). Następne pół wieku kraj pogrążony był w apatii, marazmie i choć wyrastające z wolna nowe pokolenie pozbywało się paraliżującego lęku – tak powszechnego wśród ich rodziców i dziadków – niewiara zabija skutecznie wszelkie nadzieje.
Resów nie było na liście proskrypcyjnej. Ojciec, pracowity rzemieślnik, stronił od polityki, nigdy nie dał się nawet wybrać starszym Cechu Zegarmistrzów i Klepsydrarzy. Matka, zajęta rodzeniem dzieci, nawet w kościele rzadko mogła wysiedzieć całą mszę, bo zbliżała się pora kolejnego karmienia.
Zgubił ich fatalny pech i zbytnia ostrożność. Kiedy wojska Regenta podchodziły do miasta, rodzina zamiast wywiesić na balkonie flagę monarchii i czekać, opuściła podmiejski segment i przeniosła się do mieszkania wuja Piotra w samym centrum. A wuj Piotr jako nauczyciel (nieważne, że trygonometrii) już na liście był.
„Biada piśmiennym!!!”. To hasło miał zapamiętać mały Gwidon na długie lata. Z takim okrzykiem wpadli do mieszkania brodaci oprawcy z legii borealnych. Ojciec znajdował się poza domem, Resowi udało się wcisnąć na jakiś pawlacz. Przez wąską szparę mógł widzieć dokładnie: matkę zakłutą bagnetem w ciężarny brzuch, zgwałconą Agnieszkę (13 lat), wuja Piotra zastrzelonego w bibliotece, gdy usiłował pokazać swoje naukowe osiągnięcia z zakresu rachunku prawdopodobieństwa. A potem śmierć Aleksandra, Marty, Leo, Ivony – wyrzucanych w asyście rubasznych śmiechów przez okno z piątego piętra czynszowej insuli.
Gwidon przeżył parokrotnie własną śmierć. Ze strachu, rozpaczy, nienawiści. A kiedy się uspokoiło, kiedy z przepustką wrócił ojciec, posiwiały w ciągu paru godzin, i cały czas powtarzał jak nakręcona zabawka: spokój, synku, spokój, czternastoletni Res klęknął wśród zgliszczy i zaprzysiągł zemstę.
Wyjechali normalnie. Ojciec miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby przekupić kogo trzeba. Zresztą w Officjum Demograforum patrzono życzliwie na exodus niedobitków. Odbijały więc barki zapakowane do granic ładowności ludźmi przegranymi, zrozpaczonymi, którzy wyprzedali wszystko na kupno losu w nieznane. I pełzały po morzach ciężarne koraby, unosząc tych nieszczęśników ku brzegom Axarii, Rurytanii i Kapadocji. A potem spadł szlaban i przerwał wszelkie kontakty.
Resowie nie zginęli. Ojciec miał złote ręce. Po dwóch latach poznano się na nim w Rurytańskim Konsorcjum, potem sypnęły się patenty… Gdy Gwidon w sześć lat po ucieczce z Amirandy wstępował na uczelnię, powodziło im się lepiej niż dobrze.
Przeszłości jednak nie udało się zdusić. Ktoś naładował broń. Ktoś pociągnął za cyngiel. W małym bistro zginęło siedmiu emigrantów zebranych na towarzyskim spotkaniu, w tym ojciec. Może zresztą nie było to spotkanie towarzyskie?
Gwidon z dnia na dzień musiał zająć się firmą, rzucić studia. Jakoż podołał swym obowiązkom znakomicie. W wieku trzydziestu lat został potentatem przemysłu precyzyjnego. Po czterdziestce stał już na czele światowego konsorcjum (oczywiście w świecie alternatywnym). Do polityki się nie mieszał. Nie utrzymywał żadnych kontaktów z emigracją. Bezustannie, choć niezbyt nachalnie podkreślał swoją internacjonalność. Nie wydał nigdy ćwierci talara na jakikolwiek cel charytatywny. Owszem, postawił skromny nagrobek ojcu, a bawiąc w Amirandzie odwiedził grób matki. Nie miał żadnych uprzedzeń ani kompleksów. Do Amirandy wpadał w interesach, czasem na polowania. Dwukrotnie spotkał się z Roderykiem II podczas zawierania obustronnie korzystnego kontraktu. Wreszcie, ukończywszy sześćdziesiąt lat, postanowił wycofać się z czynnego życia i zająć jachtami i kobietami.