Cel podróży też oznajmiano w wąskim kręgu, i to dopiero w momencie odlotu. Była to zwykle któraś z rezydencji, znajdująca się w jeszcze trudniej dostępnych miejscach niż Stołeczny Zamek, przeważnie na odludziu. Regent nie miewał upodobań w stylu Haruna al Raszida. Nie wymykał się incognito, nie składał wizyt poddanym, nie wyjeżdżał za granicę. A spotykał się tylko z tymi, których zawezwał. W odróżnieniu od swych poprzedników nie otaczał się chmarą kochanek (miał kilka sprawdzonych i zamieszkałych na stałe w Zamku), nie zdradzał upodobań do chłopców, artystów, awanturników. Nikogo też nie kochał, odpadały zatem wszelkie metody polowania z przynętą. Był człowiekiem tak ostrożnym, że gdy w prowincji Górna Depresja wyrósł buk rodzący złote orzeszki, władca nie podążył jak inni ciekawscy obejrzeć cuda na miejscu. Którejś nocy po prostu wykopano drzewo, przywieziono na Zamek, Roderyk obejrzał je, po czym buk odstawiono na miejsce i wkopano ponownie. Dla drzewa następstwa były przykre, rozchorowało się i złote buczynki przestały owocować…
O zdobyciu rezydencji nawet nie można było marzyć. Res wstępnie rozważał i ten wariant.
– Trzystu ludzi, żeby zdobyć – odparł Hugon – trzy tysiące, żeby zapewnić odwrót.
I pomysł upadł.
Dziesiątego maja na Wielkiej Promenadzie znany nam już staruszek niemal wpadł pod eleganckiego merkuriona. Auto zahamowało z piskiem.
– Śpieszy ci się do grobu, staruszku?! – krzyknął zza kierownicy młody człowiek o wyglądzie playboya.
– Czy jedzie pan w kierunku Smolnych Dub? – zawołał nieomal przejechany.
– To przecież w przeciwnym kierunku – odparł kierowca.
– Ach, pomyliłem się, chodziło mi o Duby Bazylejskie. Tam gdzie klasztor.
– Niech pan wsiada, przypadkowo jadę w tamtym kierunku. Tylko po drodze muszę załatwić drobiażdżek…
Drobiażdżkiem była wielka myjnia na rogatkach. Kiedy cały merkurion zanurzył się w pianach i szczotkach, milczący kierowca i pasażer przemówili.
– Szuka pan kontaktu? – zaczął playboy. – Dostałem wezwanie awaryjne.
– O co chodzi?
– Dzień A.
– Amputacja?
– O szczegółach pomówimy później.
– Data?
– Trzynastego, ale to zostanie jeszcze potwierdzone.
– Gwidon pana przysyła…?
– Bez pytań. Ustalimy teraz tylko szczegóły kontaktów.
– I co po amputacji? Jaki cel?
– Dowiesz się.
– Czy możesz być pewien całej swojej trzynastki? Oczywiście z wyjątkiem…
– Jest pewnych dziewięciu, ja dziesiąty.
– Dobrze. Na kiedy planowaliście normalne spotkanie?
– Dwunastego w nocy.
– Pierwszorzędnie. Teraz daj gaz. Wyjeżdżamy, szczegóły kontaktu znajdziesz na tej kartce, potem ją zjesz…
„Róża Wiatrów" sygnalizowała uszkodzenia sterów. Awaria, do której doszło w maszynowni, miała – zdaniem specjalistów – większe następstwa, niż mogłoby się na oko wydawać. W efekcie wielki frachtowiec nadał odpowiedni sygnał i skierował się ku wodom przybrzeżnym Amirandy. Dookoła pojawiły się łodzie patrolowe. Po dłuższej wymianie depesz statek otrzymał polecenie stanięcia na redzie. Późny zmierzch rozjarzył luksusowe wybrzeża Merańskiego Łuku setkami świateł. Zaraz za portem rozpoczynało się długie pasmo uzdrowisk, pensjonatów dla wybranych, luksusowych willi. Teren był naturalnie strzeżony, reflektory co pewien czas przeczesywały powierzchnię wody, a odludne plaże patrolowali limiterzy. Niełatwo było tu przybyć, a tym bardziej opuścić trapezoidalne królestwo.
Jedenastego maja o godzinie 21.15 wśród kompletnej ciszy dwóch ludzi zsunęło się z pokładu „Róży Wiatrów" w toń zatoki. Obaj wyposażeni byli w sprzęt do nurkowania, ocieplane kombinezony, maski, butle i płetwy. Zagłębiwszy się na parę metrów, ruszyli w stronę świateł wybrzeża.
Wzięli kurs na najbardziej luksusowy odcinek esplanady, gdzie przed rezydencją „Trytonia” znajdował się naturalny basen utworzony przez drewniany pomost pełen palm, lampionów i kolorowo nakrytych stolików.
Wśród odpoczywających bajecznych dziewczyn i dygnitarzy bezszmerowo snuli się kelnerzy, grała orkiestra. Co chwila strzelał szampan, a śmiechy doskonale bawiącego się towarzystwa docierały aż do załóg łodzi patrolowych, trzymających się jednak w odpowiedniej odległości od raju elity. Nie brakło i kąpiących się. Sygnał do zabawy dawała najczęściej drobniutka dziewczyna w różowym szlafroczku, rzucająca do wody owoce, które usiłowali schwytać prychający jak tłuste delfiny prominenci.
Kwadrans po północy podwodna ekspedycja znalazła się u celu. Mężczyźni zatrzymali się przy stalowej pięciometrowej stopie dźwigającej drewniany pomost. Szczuplejszy z nurków pozbył się kombinezonu, po czym po raz ostatni zaczerpnął powietrza i odpiąwszy aparaturę, którą zaopiekował się kolega, wyprysnął ku górze. Wypłynął wśród kilkunastu prychających, mocno nagrzanych facetów. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dopłynął do schodków, gdy większość kąpiących się zajęta była polewaniem gołej hostessy czterema szampanami, i spokojnie wyszedł z wody. Owinął się ręcznikiem leżącym na skraju basenu, minął dwie palmy, wszedł do luksusowej łazienki i wziął prysznic. Ciepła woda stanowiła rozkosz po długiej podmorskiej eskapadzie. Tymczasem rozległy się odgłosy bosych stóp stąpających po kamiennej posadzce. Do kabiny zajrzała jedna z bezpruderyjnych panienek w różowym szlafroczku. Popatrzyła na mężczyznę uważnie i utkwiwszy wzrok w złotym breloku na szyi przedstawiającym skorpiona, powiedziała cicho:
– Ubranie znajdziesz w kabinie numer osiem. Nie zwracaj uwagi na światełko „zajęte".
Znalazło się tam nie tylko ubranie, ale i pieniądze, bilet na ekspres do stolicy oraz komplet dokumentów zaopatrzonych w kolorowe zdjęcia człowieka, który jeszcze przed chwilą przypuszczał, że na całe życie nazywa się Dawid Jang.
W dawniejszych czasach konspiratorzy i spiskowcy za scenerię swych potajemnych spotkań wybierali krypty i katakumby, opustoszałe opactwa i odludne uroczyska, później funkcję tę przejęły magazyny i wysypiska śmieci, kanały oraz tunele miejskiej infrastruktury. Tunder już od początku wykorzystywał absolutnie inne pomieszczenia. Biura! Ktoś wyliczył, że w owych czasach co drugie pomieszczenie w Amirandzie było zajmowane na lokale biurowe. Całe dzielnice składały się z urzędów, zarządów, komisji, officjów. Za dnia żywe i gwarne, w nocy pogrążały się w wielopiętrowym, rozległym śnie. Dyżurowali jedynie nieliczni portierzy (a tych zawsze można było uśpić) oraz aparatura elektroniczna. Ona również nie nastręczała większych trudności zawodowcom. Odpowiednie klucze elektroniczne sprawiały, że otwarcie drzwi nie uruchamiało alarmu, właściwe programy komputerowe dławiły czujność fotokomórek, tak że w absolutnie pustych gmachach można było spokojnie spotykać się, szkolić, przygotowywać.
„Ocelot" i Tunder zjawili się wcześniej. Perspektywa spotkania kuriera nowo powstałej organizacji terrorystycznej, który chciał podjąć współdziałanie z Grupą „O", miała stanowić punkt przełomowy w ich dotychczasowej działalności. O to przecież chodziło! Uwiarygodnić się i stanowić lep czy raczej punkt świetlny, do którego zlecą się wszystkie ćmy spisków i anarchii z okolicy. Na dzisiejszą ochronę wyznaczono Luda i Vergera, dwóch rosłych, sprawdzonych bojowców.
– Czy jesteś pewien, że nie jest to jakaś pułapka? – zapytał jeden z dowódców.
– Czyja? Policji? Siódemka wie przecież o każdym ich kroku przeciwko nam.
– Ale nie zdążyłem przekazać mu informacji o tym spotkaniu.