— O jakie przeszkody chodzi, sir Josiah? — spytał niecierpliwie Holden.
— Ciągle te same — odpowiedział z uśmiechem Traveller. — A tymczasem jesteście moimi gośćmi. Nieprawdaż, Pocket?
Nieszczęsny służący zdobył się tylko na kiwnięcie głową, nadal kryjąc zapłakaną twarz w dłoniach.
Traveller pociągnął za zmiętą klapę mojej marynarki.
— Ned, wciąż masz na sobie zeschłą krew, rozlaną podczas lanczu. A nie znam niczego lepszego na twoje siniaki niż gorąca kąpiel. Pocket, zajmijcie się tym, dobrze? Potem może przekąsilibyśmy coś lekkiego?
— Kąpiel? Lekki posiłek? — Nie wierzyłem własnym uszom. — Sir Josiah, nie czas ani miejsce na to. No, a Pocket jest w takim stanie, że trudno…
— Wprost przeciwnie — powiedział stanowczo Traveller. Jego przeszywające spojrzenie świadczyło, że wie, co mówi. — Groźny Pocket nie ma w tej chwili nic lepszego do roboty, niż przygotować ci kąpiel. — Patrzyłem to na sir Josiaha, to na Po-cketa i chociaż przygnębienie początkowo wydawało się pozbawiać służącego jego zwykłej sprawności, zabrał się do wypełniania swoich obowiązków i z każdą chwilą robił to coraz lepiej.
Pomyślałem sobie, że być może Josiah Traveller dźwiga większy bagaż wiedzy o bliźnich, niż to okazuje.
Wiedziałem już, że wyściełane ściany saloniku kryją nieskończone cuda, ale trudno mi było przypuszczać, że uda mi się wziąć najprawdziwszą gorącą kąpiel, z wygodami, których mógłby mi pozazdrościć każdy bywalec każdego angielskiego klubu.
Pocket odsunął kawałek tureckiego dywanu, odsłaniając kilka cienkich desek. Złożył je w rodzaj parawanu, wysokiego na pięć stóp, dzięki czemu mogłem zdjąć na osobności zabrudzone odzienie. Pod deskami było okryte gumowymi płachtami zagłębienie, w którym zręcznie rozmieszczono kurki. Pocket odkręcił owe kurki — wielce paradnymi ruchami, nie chciał się bowiem zamoczyć — i spod podłogi dobiegł nas szum wody. Gumowe Płachty rozgrzały się przyjemnie, wypuszczając ze szczelin pióropusze pary, i nasz salonik przeistoczył się w łaźnię.
Kiedy kąpiel była gotowa, Pocket zaprosił mnie między gumy. Zanurzyłem się po szyję w wodzie na tyle gorącej, że odczułem Prawdziwą rozkosz. Samo naczynie — jak wyczuwałem, rozmiarów i kształtu wanny — było ukryte pod płachtami, które całkowicie ograniczały wypłynięcie wody, w innym wypadku grożącej rozprzestrzenieniem się po całym pomieszczeniu. Leżałem, czując, jak moje potłuczone ciało odżywa. A kiedy dzielny Pocket przyniósł mi koniaku — zamkniętego w wielkiej szklanej bańce, dostarczającej trunek gumową rureczką — i poczułem nie dający się z niczym porównać zapach przygotowywanych potraw, a jeszcze dotarły do mnie dźwięki fortepianu…! Zamknąłem oczy, nie wierząc prawie, że wiszę w metalowej skrzynce ciśniętej między światy z szybkością pięciuset mil na godzinę.
Wynurzyłem się z kąpieli i oddałem w ręce Pocketa, który wytarł mnie do sucha. Następnie się przyodziałem, także z pomocą Pocketa. Okazało się, że moje ubranie jest wyczyszczone i wyszczotkowane, co prawda tylko z grubsza, ale na tyle, bym zakosztował czystości i komfortu.
— No i jak teraz się czujecie, Pocket?
— Już trochę się odnalazłem, sir, dziękuję — powiedział służący wyraźnie zażenowany.
— Co sądzicie o naszej sytuacji? Przeżyliście już takie przygody z sir Josiahem?
Wąskie wargi Pocketa zadrżały.
— Śmiem twierdzić, że bywało się już w nielichych opałach, sir, ale nie bardzo można je porównać z tym przypadkiem… Mam dwoje wnucząt, sir — wyrzucił nagle z siebie.
Poprawiłem żakiet.
— Nie masz się czego obawiać, chłopie. Jestem pewny, że sir Josiah niebawem znajdzie jakiś sposób, byście mogli połączyć się z rodziną.
— To zaradny gość — powiedział Pocket i zręcznie złożył parawan. Wyglądało na to, że zaczyna się przyzwyczajać do nowych warunków.
Położyłem dłoń na kościstym ramieniu służącego.
— Powiedzcie, czy Traveller zdaje sobie sprawę z waszej ułomności?
— Chyba nie zna go pan za dobrze, sir. Wątpię, żeby dopuszczał do siebie świadomość, iż ktoś może w ogóle doświadczać takiej przypadłości.
Nie zdziwiłem się, widząc Travellera przy pianinie. Unosił się przed nim, zahaczywszy stopę o nogę instrumentu, i grał wesołą melodyjkę, którą już słyszałem wcześniej w jego wykonaniu. Holden w dalszym ciągu spoczywał na swoim dywanie, czy też raczej się go trzymał. Zdezorientowany obserwował Travellera, najbardziej skrępowany z czterech podróżników mimo woli.
Odwrócił się do mnie z wymuszonym uśmiechem.
— A więc uzdrowiono twoje rany?
— Przynajmniej opatrzono, dziękuję. — Wskazałem ruchem głowy Travellera. — Czy nie będzie końca cudom prokurowanym przez tego człowieka?
Holden uniósł brwi.
— Zdumiewa mnie nie to, że gra na pianinie w przestrzeni międzyplanetarnej… żaden podobny wyczyn nie jest już w stanie mnie zaskoczyć… ale co gra.
Posłuchałem uważniej i ze zdumieniem rozpoznałem jedną ze sprośniej szych piosenek, popularnych w owym czasie w music-hallach.
Traveller zorientował się, że słuchamy, i z nietypowym dla siebie zażenowaniem przerwał w pół frazy.
— Całkiem sensowne urządzonko — bąknął. — Wypatrzyłem je na wystawie w pięćdziesiątym pierwszym roku. Zaprojektowane chyba z myślą o jachtach.
— Co pan powie — odparł sucho Holden.
Cicho zadźwięczał gong. Odwróciwszy się, ujrzałem Pocketa unoszącego się w powietrzu. Był całkowicie opanowany i dzierżył w dłoni mały metalowy krąg.
— Panowie, kolacja podana.
— Wspaniale! — krzyknął Traveller i z trzaskiem wsunął Piano w ścianę.
I tak przystąpiłem do jednego z niewątpliwie najdziwniej-szych posiłków w splątanych dziejach ludzkości.
Trzech nas zajęło miejsca na strapontenach. Założyłem luźno tylko po to, by nie unieść się w powietrze. Pocket rozłożył nam na kolanach serwetki i pomógł przymocować drewniane tacki, używając do tego celu skórzanych rzemieni. Sam prowiant okazał się owinięty przetłuszczonym papierem i Pocket dobywa} go z jednego z niezliczonych schowków saloniku. Uchylił kolejny panel; ukazał się żelazny piecyk, na którym służący umieści} paczuszki z prowiantem. Posiłek okazał się niezwyczajnej jakości; na zakąskę mus rybny o intensywnym, lecz delikatnym smaku; następnie kotlety jagnięce, ziemniaczki i groszek w gęstym sosie; na końcu ciężki pudding polany syropem. Do głównego dania piliśmy — z baniek — niezłe francuskie wino, a zakończyliśmy ucztę mniejszymi banieczkami porto i grubymi, mocno perfumowanymi cygarami.
Podczas posiłku posługiwaliśmy się prawdziwym srebrem i porcelaną zdobioną herbem firmy Książę Albert, przedstawiającym rzeźbę Neptuna, taką jaka zdobiła fontannę na pokładzie spacerowym liniowca.
Były to dania, które ozdobiłyby wiele dostojnych stołów, jak droga i daleka Anglia długa i szeroka, chociaż warunki, w których je spożywaliśmy, odstawały może nieco od zwyczajności. Jedynym ograniczeniem dotyczącym żywności była konieczność przyklejenia jej w taki czy inny sposób do talerza. Na przykład sos do głównego dania był zdecydowanie bardziej kleisty niż bym sobie tego życzył w innych warunkach, ale wypełnił swój cel — jedynie parę niesfornych groszków uleciało mi spod widelca.
Lecz nigdy do tej pory nie obsługiwał mnie służący, który pływał w powietrzu jak ryba w stawie.
Pocketowi wolno było zasiąść z nami do kolacji, jako że „Faeton” nie miał osobnego kubryku czy kuchni.