Выбрать главу

Na te słowa zadrżałem i zacisnąłem kurczowo rękę na ramie bulaja.

Rozdział 6

Życie codzienne między światami

W naszej międzyplanetarnej kapsule nie doświadczaliśmy dni ani nocy — lub też raczej codziennych ziemskich rytmów, które zastąpiła rotacja „Faetona”. Jeśli ktoś miał na to ochotę, mógł co kwadrans obserwować wschód Słońca. Lecz trzymaliśmy się takiego harmonogramu, jakbyśmy stąpali pewnie po angielskiej ziemi. Spaliśmy na wąskich kojach, opuszczanych ze ścian saloniku. Moje łóżko, do którego przypasywałem się co wieczór, opatuliwszy ciasno przykryciem, było miękkie jak wysłane najdelikatniejszym piernatem — chociaż jeśli w nocy zdarzyło mi się uwolnić ramię, to obudziwszy się, doznawałem niemiłego uczucia, widząc je unoszące się swobodnie przed moją twarzą, pozornie oderwane od reszty ciała.

Każdego ranka o wpół do ósmej budził nas delikatny gong zegara usytuowanego w modelu „Wielkiej Wschodzącej”. Pocket unosił blindy bulajów, wpuszczając promienie Słońca — zarówno bezpośrednie, jak i odbite od Ziemi — i po kolei wślizgiwaliśmy się do wanny ukrytej przed wzrokiem pozostałych pasażerów.

Urządzenia sanitarne były z konieczności raczej prostackiej natury, składały się z aparatury, która wyłaniała się ze ściany i którą dało się osłonić lekkim, lecz nie przepuszczającym powietrza ekranem, tak że do pewnego stopnia zapewniał intymność i czystość. Jak uspokajał nas Traveller, produkty przemiany materii były wydalane bezpośrednio w przestrzeń.

Na pokładzie „Faetona” można się było nawet golić! Oczywiście, fruwające w powietrzu ścinki zarostu trudno uznać za coś przyjemnego, lecz wystarczało obficie namydlić twarz i niesforne włoski miały ograniczone możliwości ucieczki. Zresztą nieoceniony Pocket sprzątał wszelkie brudy i kurze. Używał do tego celu giętkiego węża. Ten z kolei był przymocowany do gniazda w ścianie, połączonego z jedną z pomp odprowadzających powietrze. Pocket spędzał całe dnie, myszkując po saloniku z tym urządzeniem; grzebał w kątach i zgarniał odpadki. Początkowo wraz z Holdenem uznawaliśmy ten widok za komiczny, ale z upływem czasu zaczęliśmy doceniać wartość wynalazku, gdyż bez niego nasze wyrzucone w nieogarnione przestworza więzienie niebawem osiągnęłoby poziom zapaskudzenia godny nory jakiegoś Hindusa.

Traveller dysponował na pokładzie statku skromną garderobą, Pocket również; inżynier użyczył Holdenowi i mnie bielizny i szlafroków, a cudowny Pocket postarał się o wyczyszczenie naszego przyodziewku (użył do tego namydlonych gąbek i mokrych ścierek), usuwając najgorsze skutki gwałtownego startu.

W ten oto sposób my, trzej dżentelmeni — być może w strojach nieco pogniecionych, ale prezentujących się bardziej niż znośnie w oczach życzliwego obserwatora — około wpół do dziewiątej zajmowaliśmy miejsca na strapontenach, a Pocket serwował świeżo parzoną herbatę, bekon i grzanki z masłem.

Traveller miał szczegółową teorię na temat niebezpieczeństw przebywania w warunkach braku grawitacji, do których zaliczał zanik nie używanych mięśni i kości. Przepowiadał nam, iż po ewentualnym powrocie na Ziemię możemy okazać się tak słabi, że trzeba nas będzie wynosić na zewnątrz. Tak więc gdy Pocket szykował lancz — najczęściej lekką zimną przekąskę — zakładaliśmy szlafroki i przystępowaliśmy do energicznych ćwiczeń fizycznych. Były wśród nich bokserska walka z cieniem, niezwykłe biegi, polegające na przemierzaniu ścian saloniku jak wiewiórka uganiająca się za własnym ogonem w miniaturowymkole młyńskim, a od czasu do czasu siłowaliśmy się jeden z drugim, nieszkodliwie naśladując atletycznych zapaśników.

Wyszło na jaw, iż Holden ma sporą nadwagę, płytki oddech i ogólnie nie najświetniejszy stan zdrowia, Pocket jest nadmiernie wysuszony i wątły, Traveller natomiast — chociaż chętny do ruchu, pełen wigoru i elastyczny — ma ósmy krzyżyk na karku, łagodną astmę, a całkowita rujnacja nosa i zatok, spowodowana awarią aparatury podczas jakiegoś dawnego eksperymentu z anty-lodem, generalnie nie przysłużyła się jego kondycji. Tak więc na placu boju, a raczej w naszej improwizowanej sali zaprawy fizycznej pozostałem tylko ja, najmłodszy i najzdrowszy z obecnych.

Popołudnia spędzaliśmy na grach — „Faeton” zawierał ich kilka zestawów, między innymi specjalne miniaturowe plansze i pionki do szachów, warcabów, łatwe do przechowania. Od czasu do czasu pozwalaliśmy też sobie na kilka roberków, używając wynalazku Travellera — namagnesowanych kart. Holden był chętnym graczem, lecz wyzbytym ze szczętem żyłki hazardzisty, natomiast brydż sir Josiaha okazał się pełen wyobraźni, atoli tak brawurowy, że graniczący z fuszerką! Biedny Pocket, z obowiązku zmuszony wypełniać rolę czwartego, ledwie znał zasady i po kilku pierwszych robrach nasza trójka ciągnęła dyskretnie losy, w ten oto sposób decydując, komu przypadnie niewdzięczna rola partnera biedaka.

Kolacja była najobfitszym posiłkiem dnia, serwowanym około siódmej, zwykle z winem, i wieńczonym jedną czy dwoma bańkami porto oraz cygarami. Pocket spuszczał blindy, odcinając dostęp nieziemskiego światła i stwarzając iluzję komfortowego sanktuarium. Miło się siedziało w milczeniu, będąc luźno przypiętym do strapontenu, i obserwowało smugi dymu cygarowego wędrujące do ukrytych filtrów powietrznych.

Wieczór przeważnie kończył się odegraniem przez Travellera kilku poważnych pieśni lub, co następowało znacznie częściej, Jakichś hałaśliwych numerów rodem z varietes, których znał na kopy. Inżynier bębnił w klawiaturę składanego pianinka, powiewając w powietrzu połami marynarki, podczas gdy my przyjemnie rozgrzani porto unosiliśmy się wokół, przyjmując najbardziej zdumiewające pozycje i wyśpiewując kuplety, które przyprawiłyby nasze matki o gorący rumieniec zgorszenia!

I tak ciągnęła się podróż naszym latającym statkiem, mydlaną bańką niosącą ciepło, powietrze i angielską cywilizację przez ocean międzygwiezdnego mroku.

Kiedy tylko minął lęk wywołany świadomością swobodnego unoszenia się na zawrotnej wysokości — a Holdena opuściła ciężka fizyczna przypadłość zbliżona do choroby morskiej — okazało się, że nieustająca wędrówka w przestrzeni może być wcale przyjemnym doświadczeniem. Cały ten splot wydarzeń — nieznane dotąd przeżycia, nie kończąca się galeria cudownych gadżetów Travellera, dowód jego niezwykłej pomysłowości, i niesłychane położenie, w którym się znaleźliśmy — był fascynujący, a nawet przyjemny.

Lecz stale byłem świadomy mrocznego aspektu naszej sytuacji i z upływem czasu coraz wyraźniej dostrzegałem rosnące przed nami niebezpieczeństwa i zagrożenia — jak ruiny odsłaniane wiatrem spod piasków pustyni.

Moje marzenia skupiały się na Françoise.

Spędzałem puste godziny, wyobrażając sobie miłość, która pewnego dnia mogłaby rozkwitnąć między nami, i te marzenia były tak intensywne, że czasami wydawało mi się, iż znam z autopsji to poczucie bliskości, ulgi zwiastującej koniec samotności, świadectwo prawdziwej miłości. Doznawałem jeszcze głębszych wrażeń; gdy rozważałem przyszłość, słodkie i dalekie oblicze Françoise stało się w moim umyśle symbolem świata ludzi, z którego zostałem brutalnie wyrwany.

Dzień w dzień, gdy Pocket zwijał blindy, wytężałem łapczywie wzrok, ogarnięty irracjonalną nadzieją, że nasze położenie jakoś zmieniło się podczas nocy, że nasz niewidzialny pilot zmienił kurs o sto osiemdziesiąt stopni (chociaż Traveller niecierpliwie i nie raz wyjaśniał mi, że gdyby silniki zaczęły pracować, z pewnością nie przespalibyśmy tego wydarzenia). Lecz każdego ranka przeżywaliśmy rozczarowanie; każdego ranka Ziemia kurczyła się coraz bardziej na dowód, iż w dalszym ciągu oddalaliśmy się od planety naszego urodzenia, setki mil na minutę.