Выбрать главу

Ojcze, będę kończył. Proszę, przekaż wyrazy mojej miłości i przywiązania Matce i Nedowi. Powtarzam, mam nadzieję, że spotkam się z Wami wszystkimi, jeśli wyrazicie na to ochotę, po moim powrocie do Anglii. Wtedy będę mógł Ci podziękować, Ojcze, za zadośćuczynienie krzywdom tej młodej damy, której cześć tak niebacznie naraziłem na szwank mym młodzieńczym zachowaniem.

Niech Bóg ma Cię w opiece, Ojcze.

Łączę wyrazy miłości, Twój wierny syn

Hedley Vicars

Rozdział 1

Nowa wystawa światowa

Sławnego inżyniera Josiaha Travellera spotkałem osobiście dopiero z okazji otwarcia Nowej Wystawy Światowej, osiemnastego lipca tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku, chociaż znałem go z opowieści mojego brata Hedleya o diabelstwach, których narobił Travellerowy antylód podczas kampanii krymskiej. Nasz pierwszy kontakt był jak najbardziej przelotny i zaćmiły go cuda Kryształowej Katedry oraz wszystko, co kryła pod swoim dachem — nie wspominając prześlicznej twarzyczki niejakiej Françoise Michelet — a jednak łańcuch wydarzeń zainicjowany przez tamto przypadkowe spotkanie zaprowadził mnie ogniwo po ogniwie ku zdumiewającej przygodzie, która wyniosła mnie nad samą stratosferę i pogrążyła w głębinach piekła stworzonego ludzkimi rękami w Orleanie.

W tamtym przełomowym roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym byłem młodszym attache w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Ojciec, rozpaczając nad płytkością mojego charakteru i jeszcze płytszym intelektem, energicznie szukał stanowiska, na którym odegrałbym znaczącą rolę w służbie krajowi. Podejrzewam, że nosił się z myślą o kupieniu mi patentu w takiej czy innej formacji, lecz poruszony doświadczeniami Hedleya w kampanii krymskiej zarzucił ten pomysł. Poza tym zawsze okazywałem niejaką łatwość w posługiwaniu się obcymi językami i ojciec mętnie wyobrażał sobie, że być może takie umiejętności ułatwią mi zdobycie stanowiska na zamorskiej placówce. (Mylił się, rzecz jasna; angielski pozostaje łaciną cywilizowanego świata).

Tak oto stałem się dyplomatą.

Wyobraźcie więc sobie mnie w wieku dwudziestu trzech lat, gdzieś poniżej najniższego szczebla wielkiej Drabiny Dyplomacji. Miałem pięć stóp dziesięć cali wzrostu, szczupłą budowę, jasne włosy, twarz gładką bez cienia zarostu — w sumie prezencja do przyjęcia, jeśli mogę sobie pozwolić na tak pochlebne słowa, chociaż może nie łącząca się z przesadną bystrością. Dopiero co ukończyłem college, ale praca już przyprawiała mnie o znudzenie, gdyż polegała głównie na przekładaniu papierków z biurka na biurko w zapchanym do niemożliwości gabineciku, głęboko w czeluściach Whitehall. (Początkowo spodziewałem się stanowiska w stolicy, Manchesterze, lecz rychło dowiedziałem się, że Londyn pozostał administracyjnym ośrodkiem imperium, mimo obniżenia statusu). Z jakąż niecierpliwością wyglądałem pierwszego stanowiska z dala od kraju! Kiedy wpatrywałem się niewidzącym wzrokiem w suszkę na biurku, spacerowałem przed obsypanymi klejnotami pałacami radżów, stawałem twarzą w twarz z dzikimi Indianami Kanady uzbrojony jedynie w rulony banknotów i krokodyle pazury, a filiżanka herbaty była szkunerem, na którym żeglowałem śladami Cooka w tęgie ramiona mieszkanek wysp Południowego Pacyfiku.

Pochłonięty takimi oto sprawami, nie mogłem się pochwalić wielkimi osiągnięciami w pracy i pan Spiers, mój przełożony, niebawem zaczął fukać i warczeć jak kocioł, którego para osiągnęła niebezpiecznie wysoki poziom.

Stąd też byłem więcej niż szczęśliwy, kiedy talenty językowe zapewniły mi bilecik na otwarcie Nowej Wystawy Światowej.

Spiers kiwał się nad moim biurkiem; przekrwione od dżinu policzki dygotały, gdy przygryzał szczurzy wąsik.

— Będziesz towarzyszył delegacji Prus! — wyskrzeczał. — Z tego, co słyszę, przyjeżdża sam stary Bismarck.

Koledzy przy biurkach nie kryli zawistnych spojrzeń. Przechadzać się ramię w ramię z księciem Ottonem von Schónhausenem Bismarckiem, Żelaznym Kanclerzem Prus — który nieca cztery lata wcześniej w krótkie dwa miesiące dał do wiwatu wojskom starego cesarza Austrii, Franciszka Józefa…

— Prusacy dotrą koleją napowietrzną do portów belgijskich, a potem szybką łodzią do Dover. Będziesz w komitecie powitalnym przy ich lądowaniu.

— Panie dyrektorze, czemu wybrano taką okrężną drogę? Kolej napowietrzna z Calais zapewnia o wiele szybszą podróż…

Zmierzył mnie ponurym wzrokiem.

— Vicars, za każdym razem, kiedy wyda mi się, że cię nie doceniłem, znowu coś palniesz. Z powodu sytuacji między Prusami a Francją, chłopcze. Nie czytasz gazet? Na litość boską lepiej nie odzywaj się do Bismarcka, bo wywołasz kolejną cholerną wojnę…

I tak dalej w tym stylu.

W każdym razie zrobiłem porządek na biurku i z lekkim sercem wyruszyłem do Dover. Stamtąd pruska delegacja udała się koleją napowietrzną do Londynu. Przedsiębiorstwo dostarczyło wagon ozdobiony herbem króla Wilhelma, a pruskie flagi powiewały z drzewców w każdym rogu. Piękny widok musieliśmy przedstawiać, kiedy pruliśmy naszą szyną z szybkością pięćdziesięciu mil na godzinę, sto stóp nad falującymi wzgórzami Kentu!

Delegacja jadła obiad w ambasadzie przy St. James Square i był to niezrównany spektakl. Tuzin Prusaków w znakomitych mundurach, z połami lśniącymi od medali, prezentował się niczym rządek posiwiałych pawi. Ja, przepasany świeżutką szarfą, najniższy rangą przy stole i bez najmarniejszej blaszki na piersi, nie mogłem znaleźć języka w gębie, lecz kiedy wino i cięższe trunki zrobiły swoje, miałem wrażenie, iż mój duch rozwinął skrzydła i wypełnia przestrzenie przestronnej, ozdobnej jadalni jego ekscelencji. Uczciwie pracowałem srebrnymi sztućcami, smakowałem aromat koniaku, który spoczął w dębowej beczce wcześniej, zanim Napoleon był dzieckiem i mój świat poplamionego atramentem biurka wydawał mi się tak odległy jak Mały Księżyc. W końcu służba dyplomatyczna odsłoniła mi swoje powaby.

W miarę jak mijał czas, odnosiłem wrażenie, że moja osoba przypadła do gustu samemu Bismarckowi. Okrąglutki, przywodził na myśl dobrodusznego dziadunia i tytułował mnie: „herr Vicars, nasz zacny gospodarz”. Odwzajemniałem się szklistymi uśmiechami i szukałem tematów konwersacji. Jadł z apetytem, ale pił jedynie cuchnące germańskie piwsko z wielkiego kufla z pokrywką. Miałem wrażenie, że odsączał sumiastymi wąsami najmniej przyjazne osady napoju. Piwo, wyszeptał mi kulawą angielszczyzną, pozwala mu zapomnieć o utrapieniach na dworze króla Wilhelma i utula do snu każdego wieczoru.

Osiemnastego zerwaliśmy się wczesnym rankiem. Mały Księżyc nadal widniał na rozjaśnionym brzaskiem niebie, świetlista kula pędząca ku horyzontowi. Na Euston wsiedliśmy do kolei napowietrznej i podążyliśmy do Manchester Piccadilly, skąd rozparcelowani między kilka dorożek udaliśmy się do Peel Park, na północ miasta. W południe dołączyliśmy do orszaku dygnitarzy kroczącego do szerokich bram Kryształowej Katedry. Nawet Bismarck, Kolos Europy, stał się anonimową cząstką tłumu i czułem rozbawienie — a także dumę — wiedząc, jak twarda szczęka Prusaka opada na widok najświeższego obrazu brytyjskiego geniuszu.