Выбрать главу

Kreol zdecydowanie przestąpił przez rozwalone drzwi i ruszył na klatkę schodową. Hubaksis pomknął w ślad za nim.

– Ejże, poczekajcie! – zawołała Vanessa. – Nie wiem, jak tam było u was, ale u nas po ulicach nie latają dżinny. No już, szybko do torby!

– Van, a może lepiej schowam się u ciebie za pazuchą? – zaproponował dżinn. – Tam też nikt mnie nie zauważy, a będzie cieplej…

– Jeszcze czego! – oburzyła się, zauważywszy, z jakim pożądaniem gapi się na nią dżinn-liliput. – Schowaj się u swojego pana, jeśli boisz się zmarznąć!

– On jest zimny! I wstrętny…

– Nie zwracaj na niego uwagi. – Kreol machnął ręką z obrzydzeniem. – Nie jest wyjątkiem, dżinny ganiają za wszystkim, co się rusza. Jeśli to „wszystko” jest płci żeńskiej, jak dotąd nigdy nie słyszałem o dżinnach sodomitach.

– I tak nic mu z tego nie wyjdzie, należymy do różnych kategorii wagowych – z pogardą fuknęła Vanessa.

– Ej, ślicznotko, jeśli trzeba, mogę powiększyć się do twoich rozmiarów, wtedy zobaczysz! – Hubaksis rozpłynął się w uśmiechu. – Chcesz popatrzeć?

– Obejdzie się! Naprawdę potrafisz? – zapytała na wszelki wypadek Van.

– Może, może – zmęczonym głosem odpowiedział mag. – Na bardzo krótko, ale tyle mu wystarczy.

– I to jeszcze jak starczy! – potwierdził dżinn. – Do tej pory nikt nie narzekał!

– Trzymaj się jak najdalej ode mnie! – Van podsunęła pięść pod samą twarz Hubaksisa, a drugą ręką jednoznacznie dotknęła kabury.

– Uspokój się, kobieto. – Kreol spojrzał na nią spod oka. – Mój sługa ma za długi język, za to całą resztę króciutką. Nie wierzysz – zobacz sama. Pamiętam, w domu ciągle czepiał się moich niewolnic, a jak przyszło co do czego…

Mag popatrzył na dżinna i zaśmiał się obrzydliwie. Najwyraźniej przypomniało mu się coś śmiesznego. Hubaksis zasyczał ze złością i wyleciał przez sufit. Vanessa pomyślała z nadzieją, że o tej porze może na górze nikogo nie ma.

– Dam ci radę na przyszłość: lepiej zapomnij o słowie „niewolnik” – ostrzegła Kreola. – Niewolnictwa już nie ma.

– Co? Nie ma niewolnictwa? A kto zbuduje mi wieżę… i pałac… i całą resztę?! Co za barbarzyństwo, jak do tego doszliście?

– A tak, tak, doszliśmy – westchnęła Van. – O, wrócił potworkowaty Casanovą? Szybko do torby, do kogo mówię?!

– Wiesz, Van, jestem tylko jego niewolnikiem! – obraził się Hubaksis. – Nie mam obowiązku cię słuchać!

– Nie chcesz do torby, to nie właź – fuknął Kreol. – Ale w takim razie musisz się zmniejszyć.

– Tak już lepiej – burknął dżinn, zmniejszając się szybko, aż stał się nie większy od wyrośniętej mrówki. Teraz prawie nie można było go zauważyć.

– Mówiłeś przecież, że nie może zmienić się na długo – przypomniała Vanessa.

– Zwiększyć się nie może – poprawił ją Kreol. – A zmniejszyć, proszę bardzo, nawet na zawsze.

Winda nie działała. Być może gospodarz wyłączył ją na noc, a może po prostu ktoś ją zepsuł. Musieli zejść po schodach.

Po przejściu pięciu pięter Van dosłyszała, że Kreol coś burczy pod nosem. Zaczęła nasłuchiwać, ale słowa brzmiały niezrozumiale jak jakaś „abrakadabra”.

– Z kimś rozmawiasz? – zaciekawiła się.

Niezadowolony mag rzucił na nią okiem i zaczął burczeć szybciej. Gdy pokonali jeszcze kilka stopni, skończył i odpowiedział:

– Szykuję zaklęcie. Należy wykorzystać każdą wolną chwilę, nigdy nie wiesz, kiedy się przyda.

– Super. A dużo znasz zaklęć?

– Zależy jakich – odpowiedział Kreol niechętnie. – Łatwych – jakieś sześćset… albo siedemset, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je policzyć.

– A co, są i trudne?

– Oczywiście. Proste zaklęcie wystarczy wypowiedzieć na głos. Tacy mocni magowie jak ja, mogą i po cichu, ale to jest znacznie trudniejsze… a potem ono siedzi sobie w pamięci, dopóki nie postanowisz go użyć. Trudniejsze trzeba nie tylko wymówić, ale jeszcze wykonać czynności towarzyszące. Na przykład spalić zioła, rozlać wywar, krąg narysować, złożyć ofiarę… Zależy od okoliczności. Jak myślisz, do czego są mi potrzebne narzędzia?

– Rozumiem, rozumiem… – Vanessa zamyśliła się, wyobrażając sobie, jak można wykorzystać rzeczy z torby. – A do czego jest łańcuch?

– Żeby podporządkować sobie demony, z którymi nie mam umowy – skrzywił się Kreol. – Niemiła sprawa.

– A jakie masz zaklęcia? – Van nie chciała się odczepić.

– Różne!

– Ale jakie?

– Długo by wymieniać… – Mag zmarszczył brwi. – Znajdę trochę czasu, przepiszę moją księgę na pergamin, wtedy zobaczysz…

Co, można będzie poczytać? – zdziwiła się Vanessa. – Słyszałam, że czarnoksięż… oj, przepraszam, magowie nikomu nie opowiadają o swoich tajemnicach. I co, każdy może tak po prostu przeczytać zaklęcie, a ono zadziała?

– Też coś! – prychnął Kreol wzgardliwie. – Gdyby tak było, świat składałby się z samych magów! Nie, nie wystarczy po prostu przeczytać tekst, aby zastosować zaklęcie, trzeba się najpierw długo uczyć. A teraz nawet przeczytać nikt nie może, skoro nikt nie zna sumeryjskiego. Jeśli chcesz, potem opowiem ci więcej. Nigdy nie odmawiałem nauki magii innym…

Nie wiadomo dlaczego przy tych słowach Hubaksis ironicznie zachichotał.

Na ósmym piętrze Vanessa usłyszała, że Kreol znowu coś burczy pod nosem.

– A jakie zaklęcie teraz szykujesz? – spytała z ciekawością.

– Daj mu spokój – zapiszczał jej do ucha malusieńki dżinn. – Jeśli teraz przerwie, będzie musiał zacząć wszystko od początku. Tobie by się coś takiego spodobało?

– Aaa. – Van kiwnęła głową ze zrozumieniem. – A ile on może… no, utrzymać zaklęć?

– W pamięci – z jedenaście, dwanaście… W lasce – jeszcze z pięć razy tyle. Przeciętnie, oczywiście.

– To znaczy?

– No, jedne zaklęcia zajmują więcej miejsca, inne mniej. Trzęsienie Ziemi albo Piekielny Grad, na przykład, zajmują połowę pamięci albo jedną dziesiątą laski. A Światło, wręcz przeciwnie, można setkami zapamiętywać i jeszcze na coś innego miejsca zostanie…

– Trzęsienie Ziemi…? – zainteresowała się Vanessa. Wygląda na to, że jednak nie doceniła Kreola.

Recepcjonistka odprowadziła tę dwójkę zdziwionym wzrokiem. Mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej nie widziała tutaj ani łysego mężczyzny we fraku, ani Chinki w policyjnym mundurze. Ale pracodawcy kazali jej zatrzymywać wchodzących, a nie wychodzących, więc nic nie powiedziała.

Na ulicy Kreol zjeżył się. Był przyzwyczajony do cieplejszych okolic. Co prawda, San Francisco ma całkiem ciepły klimat, ale w październiku, do tego w nocy, było tam dość chłodno, a mag nie był odpowiednio ubrany.

Wpół do czwartej nad ranem to późna godzina (lub bardzo wczesna, zależy jak na to patrzeć), a laboratorium profesora znajdowało się dość daleko od centrum, na ulicach nie było więc tłoku.

Gdy czekali na taksówkę, Kreol zdążył wrzucić do pamięci aż trzy pełne zaklęcia.

– Tak, najważniejsze: nie bój się – szybko uprzedziła go Vanessa, przypominając sobie, jakie przerażenie budziły samochody w różnych cudakach z przeszłości, jakich widywała na filmach.

– Przecież wiem – odparł rozdrażniony mag. – Myślałby kto, samobieżny rydwan, miałem podobny. Nie bierz mnie za dzikusa, kobieto.

– No dobrze. – Vanessę ucieszyła jego reakcja. – W takim razie wsiadaj.

Właśnie jakiś kierowca zauważył jej znaki i taksówka zatrzymała się przy krawężniku.

Kreol był przyjemnie zaskoczony, gdy odkrył, że za kierownicą siedzi Murzyn. Sam był w jednej czwartej Afrykaninem i miał dla czarnych więcej szacunku niż dla białych. Jeśli trafił się jeden czarnoskóry, to znaczy, że jest ich tu więcej. Kreol był zadowolony.