– Czarny Ślepiec – z przekonaniem powiedział Hubaksis, gdy wysłuchał opowieści do końca. – Bez wątpienia!
– Masz rację, niewolniku… – powiedział Kreol w roztargnieniu. – To Czarny Ślepiec…
– On też… jest jednym z tych stworów?
– Nie, on jest z naszego świata – zaprzeczył Kreol. – Czarny Ślepiec to Czarny Ślepiec. Jest sobą. A więc powiedział, że się jeszcze spotkacie? Za mojej pamięci nigdy się nie pomylił.
– Ale kim on jest?
– Gdybym to ja wiedział… Jest bardzo stary i rzeczywiście wie wszystko o przeszłości i teraźniejszości i bardzo dużo o przyszłości – to wszystko, co mogę powiedzieć. W porównaniu z nim, jestem… on jest Najwyższym Magiem, a ja tylko arcymagiem… mam piąty stopień, a on szósty… to taka różnica…
– Zaczekaj! – Van wyciągnęła ręce w geście protestu. – Stop! Chwilę! Time out! Czy dobrze rozumiem – znałeś go jeszcze wtedy… no, w poprzednim życiu?
– Przecież mówię. Jest bardzo stary. – Kreol uśmiechnął się z zadowoleniem. – Ślepy prorok, wiecznie tułający się po światach, niemogący nigdzie znaleźć spokoju… Za moich czasów krążyło o nim tyle opowieści, że nie dało się ich wszystkich spamiętać. Teraz pewnie już je zapomniano…
– Bywał w świecie dżinnów, panie – odezwał się Hubaksis. – Sam Wielki Chan traktował go z szacunkiem. A tak przy okazji, panie, pamiętasz syna imperatora? Byliśmy przy jego narodzinach? Pamiętasz? Tydzień przed tym, jak my… no…
– Pamiętam – obojętnie wzruszył ramionami mag. – Gilgamesz, syn Lugalbandy…
– Pamiętasz, jaką mu przepowiedziałeś przyszłość? – z zainteresowaniem dopytywał się dżinn.
– Oczywiście, pamiętam – fuknął Kreol. – Długie życie, dobre rządy, wiele wojennych zwycięstw… Wszystkim to przepowiadałem.
Vanessa zdziwiła się. Kiepsko znała historię, ale domyślała się, że zdecydowanie nie wszyscy władcy mogli pochwalić się takim szacownym życiorysem, jak ten, który nakreślił Kreol.
– Pan nie umie przepowiadać przyszłości! – złośliwie wyszeptał Hubaksis. – Ani trochę!
– Milcz, niewolniku – burknął Kreol kwaśno. – No i co przytrafiło się temu Gilgameszowi? Dlaczego nagle sobie o nim przypomniałeś?
– O, panie, on… on… no, tego… – Dżinn zaciął się, wykonując rękami niezbyt zrozumiałe gesty. – Zabił Humbabę, panie!
– Humbabę? – ożywił się mag natychmiast. – To jest nam bardzo na rękę… Jeden arcydemon niczego nie przesądza, ale mimo wszystko to miłe… To wszystko, czy jeszcze czymś się wsławił?
– Tak, i to jeszcze jak, panie! Gilgamesz…
Nieoczekiwanie rozległ się głuchy dźwięk, podobny do bicia dzwonu pokrytego grubą warstwą waty. Vanessa aż się wzdrygnęła, ale pozostali podeszli do tego spokojnie. Liczni „kąpiący się” zaczęli niespiesznie wstawać z miejsc i przemieszczać się w stronę drzwi.
– Co się dzieje?
– Sygnał, kobieto – wyjaśnił Kreol, także wstając z miejsca. – Sygnał rozpoczęcia święta. Niewolniku, potem opowiesz o Gilgameszu! Teraz musimy iść – w dużej sali będzie witał gości sam Azatoth.
– Czy to nie ten, który umarł? – Vanessa podejrzliwie zmrużyła oczy. – Pamiętam, że coś takiego mówiłeś.
– Nie umarł, Van, po prostu pozbył się ciała – wyjaśnił Hubaksis życzliwie.
– Dotychczas myślałam, że to jedno i to samo… – burknęła Vanessa.
– Jak widzisz, nie zawsze. – Kreol wzruszył ramionami.
W głównej komnacie Zamku Kadath bez trudu zmieściłoby się z dziesięć Białych Domów. A zebrany tam tłum poczwar doprowadziłby do ataku zazdrości każdą paradę straszydeł – można było pomyśleć, że trafiło się do Piekła. Zresztą, w pewnym sensie, była to prawda.
Ogromny tron, wznoszący się w oddalonym końcu sali, na razie był pusty, ale stała już wokół niego straż honorowa – trzynaście różnych potworów. Pierwszy od lewej stał potężny garbus z głową wielbłąda, za nim – nie mniej garbaty minotaur. Trzeci wyglądał jak zwykły człowiek, tyle że nienaturalnie blady, i nosił na głowie hełm z jelenimi rogami. Jako czwartego Vanessa dojrzała znanego już Eligora. Piątym był ogromny czarny kruk z okrwawionym dziobem. Szósty – obłok mgły ze świecącymi oczami, siódmy – wielki, biały wąż. Ósmy najbardziej przypominał gigantyczną muchę, dziewiąty był człowiekiem z zieloną skórą i czymś jakby kłębami dymu zamiast włosów. Dziesiąty – ogromny gryf, jedenasty – łysy mężczyzna z płonącymi rękami. Dwunasty – garbaty wielkolud przewyższający wzrostem wszystkich pozostałych razem wziętych, trzynasta – duża żółta żaba.
– To są Emblematy? – zainteresowała się Vanessa.
– Świetnie – ocenił jej domyślność Kreol. – Tak, to jest trzynaście Emblematów Yog-Sothotha.
– A pozostali? – zapytała Van, z widocznym obrzydzeniem przenosząc wzrok z jednego stworzenia na drugie.
– O, ten podobny do czarnego kozła, to Shub-Niggurath, pułkownik armii Lengu – ochoczo wyjaśnił Kreol. – Tamten, w czarnym płaszczu, to Noszący Żółtą Maskę, Najwyższy Kapłan Świątyni Nocy.
Van przyjrzała się wskazanemu typowi. Noszący Żółtą Maskę rzeczywiście nosił żółtą maskę, podobną do tej, jaką zakładają bramkarze podczas meczu hokeja. Bardzo przypominał w niej ożywionego trupa z filmu „Piątek 13”
– A to kto? – Van pokazała na najbardziej chyba odpychającego potwora. Długo starała się zgadnąć, do czego jest podobny, ale nie udało się jej – był jakąś niewyobrażalną mieszanką, bez choćby jednego znajomego organu. Nawet twarzy nie było widać.
– To Nyarlathotep, jedyny, oprócz Yog-Sothotha, który może swobodnie poruszać się między światami, gdyż jest Posłańcem Przedwiecznych. Nawiasem, to on dostarcza zaproszenia na święto.
– Ee, listonosz? – powiedziała Van z pewnym rozczarowaniem. – Ale brzydactwo…
– Cicho, panie! – zasyczał Hubaksis. – Yog-Sothoth!
Van zamilkła, starając się jak najdokładniej obejrzeć największą szychę na tej imprezce.
Yog-Sothoth był podobny do długiego robaka albo węża. Czarny jak węgiel, pełzł w stronę tronu w grobowej ciszy, pozostawiając śliski ślad na podłodze. Nikt nie wydał z siebie najcichszego dźwięku, wszyscy jak zaczarowani patrzyli na Strażnika Wrót. Van zrozumiała, że przedwcześnie nazwała go robakiem – z robaka miał tylko odwłok, a tam, gdzie powinna być głowa, w rzeczywistości zaczynał się korpus – bardzo mały w porównaniu z ogonem, ale jednak istniał. Tułów, przy odrobinie dobrej woli, można było nazwać ludzkim, ale miał ten sam czarny kolor co reszta. W miejscu nóg wyrastały mu dwie pary łap modliszki, a zamiast rąk – coś w rodzaju romboidalnych płyt kostnych, jak u niektórych dinozaurów. Z każdej wystawały trzy długie pazury, cicho postukujące podczas ruchu. Głowa nieco tylko przypominała ludzką – były w niej osadzone fasetowe owadzie oczy, brakowało nosa i włosów, a do tego z łysej czaszki sterczało coś w rodzaju mrówczych czułków. Oto jak wyglądał Yog-Sothoth.
Potwór wpełzł na tron i powoli skinął na swe Emblematy. W sali nadal panowała cisza.
– Co teraz będzie? – zaryzykowała szept Van.
– Cicho! – syknął Kreol. – Azatoth!
Ściana za tronem zachwiała się, zafalowała, a potem wychynęła z niej gigantyczna kamienna twarz, przypominająca gipsową maskę. Martwe kamienne oczy spojrzały na obecnych, a następnie otwarły się kamienne usta, z których wydostał się okropny głos, świszczący i wyjący, wyraźnie akcentujący syczące spółgłoski. Każde słowo wymawiał jakby dużą literą. Azatoth, pozbawiony ciała, ale nie życia, wygłaszał przemowę do swych poddanych: