– O nie, panie, czy znowu trzeba będzie się tam wybrać?! – krzyknął oburzony Hubaksis, również czytając wiadomość. – Miałem nadzieję, że oni też wymrą przez te wszystkie wieki!
– To by nie było po naszej myśli! – Kreol uśmiechnął się chytrze. – Niech pożyją jeszcze… trochę.
– O czym mówicie? – Vanessa zaczęła się denerwować. – Co tam jest napisane?!
Mao i Butt-Krillach cały czas siedzieli za stołem, obojętnie słuchając kolejnej słownej przepychanki tej trójki. Hubert już dawno sobie poszedł.
– To jest zaproszenie… – niechętnie wydusił z siebie Kreol, odkładając tabliczkę na bok.
– Zaproszenie dokąd? – dopytywała się Van.
– Na święto…
– Pana i mnie znowu zaprosili na to święto, żeby tak zdechli! – zazgrzytał zębami dżinn. – Tak w ogóle, to zaprosili tylko pana, ale pozwolili mu wziąć ze sobą jeszcze dwie osoby towarzyszące, więc znowu będę musiał się tam z nim pchać! Ej, panie – ożywił się – popatrz, masz teraz wyższą pozycję, przedtem pozwalali wziąć tylko jedną osobę!
– Na łono Tiamat! – zirytował się Kreol, zaciskając pięści. – Czyli trzeba będzie kogoś znaleźć! A gdzie, pytam?
– Poczekajcie! – Van podniosła głos, machając przed sobą rękami. – Przerwijcie na chwilkę, dobrze?!
Kreol i Hubaksis zamilkli, wlepiając w nią oczy.
– Świetnie – kiwnęła głową. – Chcę, żebyście się uspokoili i wyjaśnili mi normalnym językiem, co to za święto, dlaczego nie możecie tam nie pójść, a przede wszystkim – dlaczego Hubi tak bardzo nie chce tam iść! Wydawało mi się, że podczas świąt jest wesoło…
– Sądzę, że się domyślam… – powiedział Butt-Krillach.
– Bardzo cię proszę, Butt… – Mao popatrzył na niego z lekką naganą. – Niech Kreol sam opowie.
Mag pomilczał chwilę, zbierając myśli, a potem powoli zaczął mówić, starannie ważąc każde słowo:
– Święto, na które mnie zaproszono, obchodzone jest co trzy lata i za każdym razem trwa trzy dni. Zacznie się dopiero jutro, ale lepiej pojawić się wcześniej. Tak, lepiej… – najeżył się. – Z tej okazji zapraszają wszystkich magów, którzy kiedykolwiek zawarli umowę z organizatorami. No i właśnie jestem jednym z gości… – zgrzytnął zębami.
– Niewiele więcej rozumiem – oznajmiła Van sucho.
– Święto odbywa się na ziemiach Lengu – w królestwie mroku i ognia, w wymiarze, do którego udali się Przedwieczni, gdy zostali wygnani z Ziemi. Zaproszonym gościom nic nie grozi, ale… – Kreol zmarszczył się.
– Wolałbym spędzić te trzy dni pod pręgierzem! – wyrwał się Hubaksis z desperacją.
– To dlaczego nie możesz po prostu odmówić? – Vanessa uniosła brwi. – Czy to byłaby nieuprzejmość?
– Nieuprzejmość? – Kreol rozciągnął usta w parodii uśmiechu. – Nieeee! Nawet gdybym chciał odmówić… milcz, niewolniku! Tym razem muszę się tam udać! Ale moje życzenie i tak nie ma żadnego znaczenia. Popatrz tylko, czyja pieczęć widnieje na zaproszeniu!
Van na wszelki wypadek jeszcze raz popatrzyła na czarną tabliczkę, ale nadal widziała tam te same trójkąciki i kwadraciki niezrozumiałe dla zwykłej amerykańskiej dziewczyny.
– To czyj podpis tam widnieje? – westchnęła, pojmując, że Kreol cały czas czeka, aż ona skończy czytać. – A jeśli już o tym mowa, co to za język?
– Ach, tak… To alfabet Nagsotha – pismo ziem Inkwanoku i Lengu, doliny Pnot i starożytnego Troku i Lodowych Pól. Zaproszenie podpisał Eligor, z upoważnienia Yog-Sothotha, z upoważnienia Azatotha, z upoważnienia S'gnaca. Teraz rozumiesz?
– Nie – odpowiedziała Van. – Tato, a ty coś rozumiesz?
– Wiesz, wydaje mi się, że kiedyś słyszałem jedno, albo dwa z tych imion. Czytałem chyba w jakiejś książce – zawahał się Mao.
Eligor – to jeden z trzynastu Emblematów Yog-Sothotha, jedno z niezależnych wcieleń – z lekkim rozdrażnieniem zaczął wyjaśniać Kreol, najwyraźniej szczerze zdziwiony, że ktoś może nie wiedzieć takich prostych rzeczy. – Yog-Sothoth to Strażnik Wrót Otchłani Świata Lengu, ziemskie wcielenie Azatotha. Z kolei Azatoth to władca Lengu i wszystkich żyjących tam demonów. S'gnac to Bezkształtny Władca, Bóg Stwórca Lengu i całej Otchłani.
– Więc to tak… – Van ze zrozumieniem pokiwała głową. Tak naprawdę, nadal rozumiała niewiele, ale doszła do wniosku, że dalsze wyjaśnienia wprowadzą tylko dodatkowy zamęt. – W takim razie wyjaśnij mi jeszcze raz, dlaczego nie możesz odrzucić zaproszenia. Czy ten… jak go tam… Śniak jest kimś w rodzaju magicznego Dona Corleone?
– Kto to taki, ten Korleone? – zasępił się Kreol.
Van i Mao, przerywając sobie co chwila, opowiedzieli mu treść „Ojca chrzestnego”. Oboje po prostu uwielbiali ten film.
– To dziwne, ale widzę wiele podobieństw. – Mag ze zdziwieniem pokiwał głową, gdy nareszcie zrozumiał, co znaczy pojęcie „mafioso” i dlaczego lepiej nie odrzucać zaproszenia od kogoś takiego. – Owszem, mniej więcej tak się rzeczy mają. Teraz rozumiecie, dlaczego mój niewolnik nie ma ochoty się tam wybierać? Co więcej, takie zaproszenie uważane jest za zaszczyt! – parsknął szyderczo. – No nic, nic… jeśli wszystko pójdzie tak, jak trzeba, to będzie ich ostatnie święto!
– Do tego pozwalają wziąć osoby towarzyszące! – podzielił się smutną refleksją Hubaksis. – Gdyby nie to, chociaż ja mógłbym odmówić!
– Chcesz mnie porzucić, niewolniku? – Kreol rzucił mu gniewne spojrzenie. – Nic z tego! I tak muszę szukać jeszcze jednej osoby! Gdzie ja znajdę kogoś odpowiedniego w ciągu tych kilku godzin?!
– Już znalazłeś – uśmiechnęła się Vanessa. – Jak sądzisz, w co powinnam się ubrać?
– Co?!! – krzyknęli jednocześnie Kreol, Hubaksis i Mao. Tylko wciąż milczący Butt-Krillach siedział w kącie, patrząc ironicznie na całe to zamieszanie.
W ciągu następnych dziesięciu minut trójka ludzi i jeden dżinn z zaangażowaniem krzyczeli na siebie, przy czym nikt z nich nie rozumiał, o co właściwie chodzi pozostałym. W końcu zmęczyli się i umilkli.
– Nie, nie i jeszcze raz nie! – odezwała się Vanessa z uporem. – Postanowiłam! Mam przepuścić taką imprezkę?! Jeszcze mnie nie znacie!
– Mao? – Kreol popatrzył rozżalonym wzrokiem na starego Chińczyka. – Proszę wpłynąć na córkę!
– Nie sądzę, żeby mi się udało. – Mao filozoficznie wzruszył ramionami. – Upór odziedziczyła po matce.
– Kobieto, czy chociaż rozumiesz, gdzie się wybieramy? – zazgrzytał zębami mag. – To nie jest balu imperatora! To sabat w Królestwie Mroku!
– Ale przecież tam już z Hubaksisem byliście? – upewniła się Van spokojnie. – Czyli nie ma tam nic strasznego. Sam powiedziałeś – bezpieczeństwo jest gwarantowane.
Kreol zakrył oczy ręką i ciężko westchnął. Pomyślał chwilę, wziął dziewczynę za ręce, i najłagodniej jak tylko potrafił powiedział:
– Vanesso, moja droga – tak nieoczekiwana delikatność zaskoczyła Van – czy myślisz, że będzie tam coś ciekawego? Leng to najwstrętniejszy i najbardziej odpychający wymiar, jaki przyszło mi widzieć. Prawie nie ma tam ludzi, tylko demony i potwory. Gdyby nie było to tak ważne dla mojej… sprawy, nawet na myśl by mi nie przyszło, by się tam pchać, więc jak mam ciebie tam puścić?
– Panie, to może w takim razie ja zostanę tutaj? – Hubaksis prosząco spojrzał mu w oczy, podlatując bliżej.
– Nie, to niemożliwe! – warknął Kreol natychmiast. – Jesteś dżinnem! I moim niewolnikiem!
– Ale przecież tak czy siak musisz wziąć kogoś trzeciego? – upierała się Van, cały czas pozostając pod wrażeniem delikatnego tonu Kreola. – Przecież nie weźmiesz taty!
– A co w tym takiego niezwykłego…? – Mao rozłożył ręce. – A poza tym, Kreol może wziąć kogoś z naszej domowej menażerii…
– Niestety, nie – skrzywił się mag. – Butt-Krillach-Mecckoj-Nekchre-Tajllin-Mo jest związany z tym wymiarem. Hubert to skrzat domowy, więc nie może oddalać się zbytnio od domu. O duchu z piwnicy nie ma nawet co mówić…
– Sam widzisz! – zwycięsko uśmiechnęła się Van. – Więc nie ma po co mnie przekonywać. I tak nic z tego nie wyjdzie!
– W zasadzie ona ma rację, panie – cichutko wymamrotał dżinn, starając się unikać gniewnego wzroku Kreola.