Выбрать главу

Rozdział 3

Vanessa z obawą weszła do łaźni. Ile by Kreol i Hubaksis nie przekonywali jej, że w Lengu zaproszonym gościom nie grozi większe niebezpieczeństwo niż w podmiejskim parku, jak by nie podnosiła jej na duchu obecność magicznego łańcucha i tak bała się zostać sama. A jak wy byście czuli się na jej miejscu?

Dobrze chociaż, że w łaźni były osobne przebieralnie. Nie zauważyła żadnych zamków, co zresztą jej nie zdziwiło – wyobraziła sobie, co mógł zrobić z takimi drzwiczkami na przykład Poganiacz Niewolników. Przed tutejszymi mieszkańcami trzeba bronić się nie zamkami, lecz magią, a tą Van nie władała w najmniejszym stopniu. Zresztą komu mogło się przydać tutaj jej ubranie?

Stworzona przez Kreola tkanina nie przypominała niczego znanego w naszych czasach. Miękka, delikatna i bardzo lekka, pieściła skórę jak łabędzi puch. Sługa też dobrze się postarał – skrojony przez niego kostium raczej nie trafiłby na okładki żurnali, ale świetnie leżał i wyglądał całkiem nieźle.

– Jeśli w starożytnym Babilonie robili takie tkaniny, to pod wieloma względami nas wyprzedzali… – wymamrotała Van, bezskutecznie starając się wyobrazić, czy w nowym stroju jest jej do twarzy, czy nie bardzo? Ku jej wielkiemu rozczarowaniu, do tej pory nie udało się jej znaleźć w Zamku Kadath ani jednego lustra. Czyżby miejscowe potwory nie lubiły patrzeć na swoje pyski?

Tutejszy basen przypominał nieco senat rzymski – był średniej wielkości pomieszczeniem ze ścianami z białego kamienia, stopniami do siedzenia pnącymi się aż pod sufit. Tyle tylko, że w środku znajdowała się jama z wodą. Zresztą w tej wodzie Vanessa za nic by się nie zanurzyła – w tym świecie najwyraźniej nigdy nie słyszeli o higienie, a być może ich higiena zbytnio różniła się od ziemskiej. W każdym razie, basen kojarzył się z niewielkim bagienkiem, do którego wrzucono puszkę czerwonej farby – woda była zielona z czerwonymi rozpływającymi się plamami.

Nieco uspokoiło Vanessę to, że większość siedzących na schodach znudzonych gości należała do rasy ludzkiej. Przynajmniej zewnętrznie. Oczywiście, to nic nie znaczyło – przecież Eligor bardzo niewiele różnił się od zwykłego człowieka, ale mimo wszystko Van wolała mieć do czynienia z człekokształtnymi demonami, niż z wielogłowymi stworami z kłami do pępka.

W pomieszczeniu było około dwudziestu osób. Sami mężczyźni – Van nie dostrzegła żadnej kobiety. Niektórzy byli nadzy, ale większość okrywała lędźwie czymś w rodzaju prześcieradeł. Wolnego miejsca było w bród, więc Van, namyśliwszy się chwilę, usiadła niedaleko jednego z mężczyzn w prześcieradłach. Wybrała go z dwóch powodów: po pierwsze – siedział najbliżej drzwi, a po drugie – nosił lustrzane okulary. Jako że nikt inny w tym świecie nie nosił takiej ozdoby, można było śmiało założyć, że, podobnie jak ona, przybył z Ziemi. Bezsprzecznie przemawiało to na jego korzyść.

A mimo to wyglądał nieco dziwnie. Po pierwsze, w oczy rzucał się kontrast między twarzą i ciałem. Twarz należała do starca – całkiem siwe włosy, zwisające nieprzyjemnymi strąkami, aż do ramion, dwie dziurki zamiast nosa jak u syfilityka i łysa czaszka. Tylko zęby miał niezłe, a oczu Vanessa nie mogła dostrzec zza lustrzanych okularów. Jednakże wszystko, co znajdowało się poniżej szyi, mogłoby należeć do mężczyzny koło czterdziestki i wyglądałoby całkiem nieźle, gdyby nie chorobliwa chudość. Van mimowolnie zapatrzyła się, ale potem znowu przeniosła spojrzenie na twarz i aż wzdrygnęła się ze wstrętem, tak nieprzyjemny był ten kontrast.

– Mogę…

– Oczywiście, proszę siadać, gdzie pani chce – obojętnie odpowiedział nieznajomy, nie odwracając nawet głowy w jej stronę.

– Mam na imię…

– Bardzo mi miło, Vanesso, cieszę się, że się poznaliśmy – odpowiedział mężczyzna, znów nie słuchając do końca.

– A jak…?

– Mam wiele imion. Może pani zwracać się do mnie: Jonatanie.

– Pan także…?

– Tak, też jestem ze świata, który zna pani pod nazwą Ziemia.

– Co pan…

– Nie, nie czytam pani myśli, po prostu zawczasu wiem, co pani chce powiedzieć – pokiwał głową Jonatan.

– Więc pan…

– Tak, jestem magiem, jak i pozostali, inaczej nie zaproszono by mnie na to święto.

– Proszę posłuchać, może…

– Dobrze, będę słuchał pani odpowiedzi do końca. – Jonatan w końcu raczył na nią spojrzeć. – Ma pani rację, to niezbyt grzecznie z mojej strony.

– Dziękuję. – Rozzłoszczona Van kiwnęła głową. – Jonatanie, widzi pan przyszłość, tak? Jak Nostradamus?

– Jeśli zechcę. – Jonatan obojętnie wzruszył ramionami. – Najbliższą przyszłość widzę dokładnie, dalszą – mgliście.

– Nieźle! – oceniła Van. – A może mi pan powiedzieć, kogo wybiorą na prezydenta w najbliższych wyborach?

– Jednoznacznie – nie. – Pokręcił głową. – Chodzi o to, że, wbrew temu co wielu sądzi, przyszłość nie jest prostą drogą, a raczej siecią skrzyżowań. Istnieją punkty węzłowe, od których zależy dalszy rozwój wypadków. Bardzo często są to drobne zdarzenia, ale wiele od nich zależy.

– Nie… niezupełnie rozumiem. Może pan podać jakiś przykład?

– Bardzo chętnie. Jednym z takich węzłowych punktów był 13 lipca 324 przed narodzinami Chrystusa. Tego dnia Aleksander Macedoński przez nieostrożność napił się wody z zatrutej studni. W rezultacie następnego dnia zachorował i niedługo potem umarł. A przecież wcale nie chciało mu się tak bardzo pić i spokojnie mógł się powstrzymać. Ot, drobny wybór – wypić kubek wody czy nie wypić – określił bieg historii. Gdyby Aleksander przeżył, Ziemia wyglądałaby teraz całkiem inaczej.

Prawdę mówiąc, Vanessa prawie go nie słuchała. Historię znała dość słabo i dość mętnie pamiętała, kim był Aleksander Macedoński. Słyszała tylko, że był to jakiś wielki władca, i to wszystko. Nie wiadomo dlaczego, wydawało jej się nawet, że był Rosjaninem. Do tego zajmował ją teraz inny problem.

– Jonatanie – spytała z wahaniem – a po co ci te okulary? Moim zdaniem nie ma tu nadmiaru światła…

– Te okulary są nie dla mnie, ale dla was – odpowiedział Jonatan ze smutkiem, zdejmując okulary.

Vanessa z trudem złapała powietrze, zobaczywszy to, co dotąd skrywały. A mówiąc dokładniej, czego nie skrywały. Jonatan nie miał oczu. Wcale. Tylko parę pustych oczodołów. Nawet powieki miał równiutko odcięte, bo teraz tylko by mu przeszkadzały. Po zdjęciu okularów ostatecznie upodobnił się do szkieletu.

– Pan… więc jest pan niewidomy? – wymamrotała, nie będąc w stanie oderwać wzroku od wstrętnych dziur.

– Sądzę, że można mnie nazwać ślepym – zgodził się Jonatan. – A jednak nie cierpię z tego powodu, bo mam inny wzrok.

– Jak to się stało…?

– To kara… – niewesoło odrzekł Jonatan. – Kara za mój grzech…

– Ależ co takiego zrobiłeś?

– Zabiłem swego brata – krótko odpowiedział Jonatan. – Więcej nie ma pani ochoty ze mną rozmawiać.

Ostatnie zdanie było stwierdzeniem, nie pytaniem, a Van natychmiast zrozumiała, że Jonatan jak zwykle ma rację. Nie miała ochoty z nim rozmawiać, chciała za to uderzyć go magicznym łańcuchem, żeby przekonać się, czy rzeczywiście jest człowiekiem. Był bardzo dziwnym typem, nawet jak na czarnoksiężnika.

– Do widzenia, Van. – Jonatan wstał. – Nie mówię „żegnaj”, bo jeszcze raz się spotkamy. Ale nieprędko… Nieprędko…

Zagadkowy ślepiec cicho klasnął w dłonie i znikł. Jakby przekręcił wyłącznik – dopiero co tu był i już go nie ma.

– Chciałabym wiedzieć, jak się naprawdę nazywa… – wyszeptała Van, patrząc tam, gdzie dopiero co stał.

– Wybacz, Van, nie usłyszałem – dotarł do niej wesoły głosik. No, ten pisk rozpoznałaby wśród tysiąca innych!

– Hubi! – odwróciła się w stronę dżinna. – Już wróciłeś od przyjaciół?

– Jakich znowu przyjaciół? – fuknął dżinn. – Wszyscy moi starzy przyjaciele dawno wyzdychali! Nie miałem ich zbyt wielu… Raz – dwa i po krzyku…

– Przykro mi… – powiedziała Van niezdecydowanie, bo na twarzy malutkiego dżinna nie było ani śladu smutku.