WIOSENNA ŚLIWA: Bogowie nie przyjmą ofiary, jeśli nie jest darem serca.
DESZCZ PO SUSZY: Zgadzam się. Musimy pozwolić, by naprawdę nas zranił.
GŁOS: Oczy. Uszy. Gardło. Niech coś ma. A potem ja zajmę się już jego śmiercią.
WIOSENNA ŚLIWA: ‹wizualizacja techniki›
GABRIEL: Tak. Misiu, zawezwij qi. Horusie, spróbuj zablokować ból.
MIS: Jezioro qi kipi w twym ciele.
GABRIEL: Głosie, weź me ciało…
Nic nie działało. Bolały go ramiona, odpierające silne ciosy Saiga. Gabriel czuł oddech chrypiący w gardle wroga.
Jakby przypadkowo, Gabriel przesunął swą obronę wyżej, mając nadzieję skusić Saiga do zadania ciosu w lędźwie. Gabriel mógłby ten manewr przekształcić w mocny cios w nogę, na której Saigo się opierał. Ten zadał cios, lecz przewidział ripostę, a Gabriel zobaczył nadciągające kontruderzenie i zablokował je.
Mógł jedynie ponownie próbować. Czas nieciągły. Finty. Wystawianie się na atak. Wszystko zawiodło.
Spojrzał w łagodne, melancholijne oczy Saiga, oczy doskonale skupione na swym zadaniu, i zobaczył w nich klęskę swojej sprawy. Drwiący sadysta, który zapowiadał ból, to była maska, i Saigo nie miał teraz na to energii — skupił się wyłącznie na tym, aby zabić Gabriela.
Gabriel wiedział, że nie zdoła go powstrzymać.
Musiał mu pozwolić na to zabójstwo.
Musi zaakceptować swoją śmierć.
MIŚ: Głęboki oddech. Nie wydychać w chwili ataku.
GŁOS: Teraz!
Skręcił ciało, obniżył swój środek ciężkości, uderzył znowu, i jeszcze raz — finty i przygotowanie. W oczach Saiga widział swą zagładę.
A potem skoczył wysoko, obiema dłońmi sięgał po wroga. Pozwolił sobie podnieść brodę, gdy Głos wypełnił mu serce dzikością. Odsłonił wszystko: podbródek, szyję, oczy, nerki… Saigo wyprowadził po linii prostej cios w szyję — wyprostowana ręka, dłoń ułożona w kształcie litery Y. Gabriel padł na nią. Siła samego ciosu oraz rozpęd nurkującego Gabriela zsumowały się i zmiażdżyły mu krtań.
Ból i strach sparaliżowały myśli Gabriela, lecz ciało zostało już zaprogramowane. Gdy padając mijał wroga, uderzył go jak sznur do bielizny i otoczył ręką jego głowę. Stopy Saiga szukały oparcia na dywanie; jego ramiona wykręciły się; ciągnięty za szyję leciał przez plecy Gabriela; szyja Saiga trzasnęła pod ciężarem jego ciała. Padł na podłogę, Gabriel na niego — jeszcze raz skręcił przeciwnikowi kark, tym razem bardziej zdecydowanie.
Przez chwilę obaj z Saigiem patrzyli sobie w oczy, a potem Gabriel zrozumiał, jak to jest możliwe: to dlatego, że twarz Saiga zwrócona była w tył, ponad ramionami.
Nie miał nawet czasu zauważyć, kiedy dokładnie Saigo umarł.
— Głosie — zapytał z naciskiem — gdzie tu jest kuchnia? Potrzebuję noża.
— Trzeba się cofnąć tą drogą, którą przyszedłeś.
Ciało Gabriela wstało, zakołysało się, zaczęło ciężko kroczyć po korytarzu.
— Spróbuj zrobić wydech — sugerował Miś. — Zobacz, czy to możliwe.
— Zwróć mi moje ciało. Horusie, zwęź…
Ból uderzył go z pełną siłą. Gabriel zatoczył się, walnął w ścianę, zrzucił jeden z portretów Saiga. Nabrałby powietrza, lecz było to niemożliwe.
Mdlące uczucie w brzuchu. Miał nadzieję, że nie zacznie wymiotować.
— Jezioro qi wrze w twym ciele — zaintonował Miś. — Napełnia twoje serce i twego ducha.
Gabriel zmusił się do ruchu, ocierał się jedną dłonią o ścianę, łapiąc równowagę.
— Na lewo. Drugie drzwi na prawo.
— Aristosie? — To głos Horusa. — Chciałeś, bym coś zrobił?
— Zwęź naczynka włosowate w mym gardle. Będzie przy tym dużo krwi. — Pomyślał chwilę. — Ogranicz wszystko. Wszystko, prócz dostawy krwi do mózgu. Ogranicz pobór tlenu. Mięśnie już go nie potrzebują.
Horus zaczął śpiewnie recytować sutry sterowania ciałem. W piersiach Gabriela płonął ogień. Wszedł do kuchni. W jego wirującym polu widzenia chromowana stal świeciła łagodnie. Roboty kuchenne stały w kącie. Narzędzia stanowiły integralną część maszyn, ale Gabriel miał nadzieję, że to miejsce przewidziano również dla tradycyjnego kuchmistrza.
Zaczął wyciągać szuflady. Narzędzia rozsypały się z brzękiem po podłodze. Potknął się, dostrzegł ciężki nóż. Nie zdołał go podnieść przy pierwszej próbie, gdyż prawie padł głową na bufet, ale opanował się i chwycił trzonek.
Usiadł ciężko, przechylił głowę do tyłu. Próbował mruczeć, by zlokalizować krtań, lecz potrafił wydobyć jedynie dyszący charkot. Pomacał gardło lewą ręką, próbował krzyknąć z bólu. Wydawało mu się, że znalazł chrząstkę tarczycy, membranę pierścienno-tarczową tuż poniżej.
Pole widzenia miał zawężone, wzrok — zamglony. W jakiś sposób musi przez to przejść. Przyłożył koniec noża w miejscu, gdzie, jak sądził, znajdowała się membrana pierscienno-tarczowa, przytrzymał ostrze prawą ręką, a potem uderzył trzonek otwartą lewą dłonią.
Ból obezwładnił go, gdy ostrze weszło w ciało. Krew tryskała mu na ręce. Miał nadzieję, że nie przeciął tętnicy szyjnej — lokalne zmiany w gardle były znaczne, a z naczyniami krwionośnymi nigdy nic nie wiadomo.
Nadal nie mógł oddychać. Napełniło go przerażenie; jak najmocniej trzasnął ponownie trzonek noża.
Poczuł, jak ostrze uderza w tył gardła. Zadławił się. Ból wzrastał. Złapał chropowaty plastikowy trzonek noża i obrócił go; czuł jak trą rozwierane chrząstki. Odetchnął.
Krew bryznęła, gdy długo, ze świstem wydychał powietrze. Gdy robił wdech, charczał.
Nigdy jeszcze powietrze nie wydało mu się takie słodkie.
Przez chwilę siedział cicho i czuł, jak wraca mu świadomość. Kończyny go mrowiły, kiedy docierał do nich tlen; jego daimony śpiewały, gdy dająca siłę krew mknęła do mózgu; jego pole widzenia powoli się rozświetlało.
Gdy był gotowy, wstał. Znalazł widelec i wpakował jego zęby w zrobione nacięcie, potem obrócił, by utrzymać rozchylony otwór. Płuca co chwilę spazmatycznie usiłowały wykaszleć przeszkodę. Przytrzymał widelec, zatknął nóż za pas i poszedł do zbrojowni. Znalazł tam własny pistolet, wprowadził do niego swój kod, poczuł, jak odżywa w jego mózgu. Naładował go i poszedł na polowanie.
Krew ciekła ze złamanego nosa, rozpryskiwała się na torsie przy każdym wydechu.
Gdy otworzył drzwi śluzy z wewnątrz i wstąpił na kładkę, zobaczył, że pierwszy z Theráponów zmierza na statek. Kobieta. Bez wątpienia chciała zawiadomić Saiga o tym, że reno nie funkcjonują.
Therápōn patrzyła przez chwilę na pokrwawionego mężczyznę z posiniaczoną twarzą i ziejącą raną krtani, po czym rzuciła się do ucieczki. Nim przeszła dwa kroki, dosięgły ją kule samonaprowadzające.
Gabriel przekroczył ciało i powrócił do podziemnego kompleksu. Machina Głosu jechała za nim, silniki pojękiwały. Gabriel wciąż musiał sięgać małym palcem do wnętrza gardła i wyjmować formujące się skrzepy krwi. Zlokalizował trzech pozostałych Theráponów i pozabijał ich w łóżkach.
Ostatni był Remmy. Gabriel otworzył drzwi, wszedł do wnętrza, rozkazał światłom, by się włączyły.
Remmy nie spał, klęczał przy łóżku i modlił się. Manfred leżał zwinięty w kłębek na materacu. Pies zobaczył Gabriela i na przywitanie zaczął bić ogonem w koc. Remmy spojrzał na krwawe widmo i zbladł.